wtorek, 25 grudnia 2007

chuc mung giang sinh!

Co dzieje sie w Wietnamie w okresie swiatecznym?

Z okazji Bozego Narodzenia nasz uniwersytet sprezentowal nam 3 tygodnie wolnego (podobno dla tych, co wracaja do Polandu). Mamy wiec mnostwo wolnego czasu, z ktorym nie wiemy, co zrobic - na porzadna wyprawe brakuje nam funduszy, a pogoda nie sprzyja zwiedzaniu okolicy.

Nic nie poprawia jednak humoru tak jak marzenie, wiec przeszukuje fora, blogi, przewodniki w poszukiwaniu CELU. Co wynika z tych poszukiwan? Wiekszosc podroznikow, ktora zwiedza/zwiedzila Wietnam, pragnie poznac jego prawdziwa twarz. Kazda kolejna wypowiedz jest jednak podobna do drugiej - te same atrakcje, te same popularne miasta. Dlaczego? Dlatego, ze tak naprawde tylko te miejsca moga oczarowac turystow swoja egzotyka.

Wiele osob zarzeka sie, ze interesuje je tylko "powazna turystyka", ale czy gotowe sa zrezygnowac z wygody hotelu, aby spotkac zwyklych ludzi?

Wietnamczycy, z ktorymi najczesciej sie stykamy to przede wszystkim zwykli ludzie walczacy kazdego dnia o przetrwanie, a turysci to OBCY, ktorzy sa źródłem łatwych i szybkich pieniędzy. Brutalne, ale jakze prawdziwe … Jeżeli nie wierzycie to zastanowcie się nad tym jak bardzo macie w tej chwili ochote na kontakt z obcokrajowcem, który mowi do Was w dziwnym jezyku, robi Wam zdjecia i koniecznie chce sie wprosic na obiad:)

Jaki jest wiec PRAWDZIWY Wietnam? Na to pytanie nie ma jednej odpowiedzi - nie tylko czas pobytu czy finanse, ale tez nasz bagaz doswiadczen i wrazliwosc, moga zawazyc na tym jak zapamietamy ten kraj.

Wracajac jednak do tematu Giang Sinh, Noel, Christmas, czyli Swiat – Ha Noi od 2 tygodni przystrojone jest sztucznymi choinkami i styropianowymi balwanami. Jakby tego było malo ludzie robia sobie zdjęcia kolo tych jarmarcznych dekoracji! Na rowerowych stoiskach pojawily się pluszowe Mikołaje, a co drugie dziecko nosi czerwona czapke z białym pomponem!

Na szczescie udalo sie nam jakos uciec przed tym marketingowym szalenstwem i spedzic okres swiateczny niezwykle – wspolnie z wietnamskimi absolwentami polskich uczelni. Juz zupełnie zadomowilismy sie w tym towarzystwie, chociaz wiekszosc osob jest pewnie w wieku naszych rodzicow:) Wigilia zorganizowana zostala w winiarni, gdzie na samym wejsciu ugoszczono nas szampanem! Pozniej jeszcze wspolne spiewanie, tance i degustacja wina, czyli swietowanie na całego hehe

Znajomi Wietnamczycy zadbali wiec o to, zebysmy w Boze Narodzenie nie czuli się samotni, dlatego tez w sobote (22.12) goscilismy na swiatecznej akademii w państwowej szkole podstawowej. Zasiedlismy przy honorowym stole i przez 2 godziny podziwialiśmy dzieci w strojach Mikolajow spiewajace „Jingle Bells”, popisy malych tancerzy oraz zawodnikow swiatecznych konkursow - wszystko oczywiście slodkie do granic mozliwosci - co za duzo to nie zdrowo hihi...

A jak wygladala nasza Wigilia?

Niesamowicie… spokojna:) Bez biegania, krzatania sie i gotowania. Tylko relaks, wysylanie zyczen i objadanie sie slodyczami. Na kolacje poszlismy do tradycyjnej wietnamskiej restauracji, gdzie polamalismy sie oplatkiem i zjedlismy pyszna rybke... Pozniej chill out przed telewizornia – jak co roku tradycji stalo sie zadosc i obejrzelismy „Kevin sam w domu”, a na deser „Narnie”. Na koniec namowiłam Artura na wyprawe do Katedry sw. Jakuba na pasterke. Jak zwykle mielismy problemy z dojazdem, ale po wykloceniu sie o cene z kierowca skuterka jakos trafilismy do centrum, gdzie ku naszemu zaskoczeniu ujrzelismy tlumy ludzi wedrujace ulicami miasta.

Jakos przepchalismy sie do katedry pieknie przystrojonej z okazji Bozego Narodzenia, ale na miejscu okazalo się, ze nastroj wcale nie sprzyjal modlitwie. Gdzies na rzutniku pojawiali się i znikali biskupi i ksieza, ale na placu atmosfera jak z wesołego miasteczka – obejmujace sie pary, zapach prazonej kukurydzy i waty cukrowej, baloniki helowe. Takze pomimo pieknej oprawy w postaci szopki i swiecacej gwiazdy betlejemskiej na scianie swiatyni, wietnamska pasterka ma sia nijak do naszej polskiej. Gdzie koledy, snieg i radosc z dzielenia sie ta niezwykla chwila z innymi?

Tegoroczne Swieta były dla nas naprawde wyjatkowe – nie tylko dlatego, ze po raz pierwszy spedzilismy je razem, ale przede wszystkim dlatego, ze dowiedzielismy sie jak wiele znaczy dla nas ta tradycja...


prawdziwy polski oplatek - nie jakas chinska podrobka;)

zamiast 12 dan jedno, ale najlepsze - lau ca,
czyli rybka, ktora sami ugotowalismy (w restauracji;P)

Artur (nasza pierwsza Wigilia)

zamiast choinki

azjatycki swiety Mikolaj

wata cukrowa podczas pasterki
(w tle Katedra sw. Jakuba, a po prawej szopka)


sobota, 22 grudnia 2007

na biezaco?

A teraz dla ciekawskich w skrocie postaram sie opowiedziec co ostatnimi czasy dzialo sie u nas.

Po pierwsze nasza szkola postanowila spelnic swoj obowiazek i nie wypuscic nikogo z kraju... bez umiejetnosci przyrzadzania nem ran, czyli sajgonek i bun bung, czyli w skrocie wywaru warzywnego z zeberkami i makaronem bun (nitki z maki ryzowej).

W czwartek (07.12) w kuchni naszego wydzialu zebrala sie miedzynarodowa grupa studentow: najsilniej reprezetowana oczywiscie przez Polakow, ale pojawily sie rowniez Japonki, Ukraincy i jeden rodzynek Amerykanin. Aby podkrecic troche cisnienie wszystko zostalo nagrane przez ciekawska ekipe telwizji publicznej. I tak uwiecznione zostaly m.in.: moje paluchy niezdarnie zawijajace farsz w papier ryzowy banh da nem, popisy znajomosci jezyka wietnamskiego (jeszcze raz "moja ulubiona potrawa jest NEM RAN" i jeszcze raz "NEM RAN" hehe) oraz poslugiwanie sie paleczkami po wypiciu szklanki wina ryzowego:))

Gwiazda programu stala sie krewetka, ktora cudem ozyla podczas krecenia stolu uginajacego sie pod skladnikami naszych potraw. Nie uciekla jednak zbyt daleko - Ja, Artur i Japonki, ktorych imion niestety nie pamietam-__-" szybko rozprawilismy sie z cala miska pol-zywych krewetek (po wietnamsku tom) obicnajac im niepotrzebne czesci ciala nozyczkami czyt. glowy, ogonki, nozki, a nawet pancerzyk!

Podsumowujac: jak mowily nasze szefowe kuchni (nauczycielka, pani bufetowa i pani o blizej nieokreslonych obowiazkach) nem ran jak i bun bung zostaly bardzo dobrze przyrzadzone, wiec studenci spisali sie na medal. Z moich obserwacji wynika, jednak ze sajgonki byly 2 razy wieksze niz normalnie, ale mozna to zrzucic na karb slynnej polskiej goscinnosci. Jedzenia i picia bylo tyle, ze nawet 20 osob (wraz z pania rezyser i prezenterka) nie poradzilo sobie ze zjedzeniem wszystkiego (mimo iz dyrektor wydzialu grozil nam, iz nie wyjdziemy dopoki wszystko nie zniknie;)...

Tak wiec wspolne gotowanie nie tylko okazalo sie przyjemne, ale rowniez pozyteczne - jakos nas tak zblizylo - jako grupe, ale tez i miedzynarodowy wydzial:)

No dobrze, a co poza tym? Pojechalismy na kolejna wycieczke autobusowa! Tym razem wybralismy troszke dluzsza trase do Bac Giang, ale niestety po przyjechaniu na miejsce okazalo sie, ze kompletnie nic ciekawego tam nie ma, dlatego wrocilismy do Ha Noi nastepnym autobusem. Co zyskalismy? Cale 4h bacznych obserwacji zycia przydroznego, czyli sprzedawcow, ludzi na polach etc. Ogolnie przyjemna forma spedzania wolnego czasu, ale chyba juz pora wybrac sie na jakiegos porzadniejszego tripa:P

piątek, 14 grudnia 2007

objazdowka autobusem miejskim

Brak czasu i pieniedzy na dalsze wyprawy pobudzil nas do kreatywnego myslenia:) Przestudiowalismy mape i ruszylismy na podboj pobliskich miejscowosci. Spragnieni wsi i sielskiej atmosfery wybralismy kierunek polnocno-zachodni - Son Tay.

W piatek (07.12) wsiedlismy w 201, ktory okazal sie autobusem widmo - na zadnym przystanku ani na mapie turystycznej nie znalezlismy jego oznaczenia, co oczywiscie tylko podostrzylo nasz apetyt na skorzystanie wlasnie z niego. Dwie godziny jazdy dostarczyly nam mnostwa wrazen - kierowca gnal droga, trabiac przez caly czas na motocyklistow i uliczne handlarki (nie te w krotkich spodniczkach, tylko te od kukurydzy;P), zwalnial jedynie przed samym samochodem ciezarowym jadacym z naprzeciwka!

Aby sie troche rozluznic zaczelismy sie przygladac widokom za oknem. W okolicach Ha Noi panuje juz jesien - na polach pozostaly juz tylko slady po ryzu, za to kroluje kapusta i cebula. Przydrozne tablice namawiaja do zakupu swiezego kwasnego mleka (co wbrew pozorm jest tu rarytasem, poniewaz wiekszosc mieszczuchow pije skondensowane mleko z puszki z woda, sic!). Wielkie kartonowe krowy stojace, co 5 metrow w towarzystwie krzewow "gwiazdy betlejemskiej" wielkosci czlowieka potrafia zadziwic nawet tak obytych w wietnamskich klimatach turystow jak my:)

Kiedy w koncu bezpiecznie dojechalismy na miejsce, czyli ben xe (dworzec autobusowy)Son Tay, zostalismy zaatakowani przez stado hien, czyli kierowcow skuterow, ktorzy koniecznie chcieli nas gdzies podwiezc. Tylko gdzie? Miasto jak miasto - troche sklepow z pompami, sukniami slubnymi i innymi niezbednymi towarami (:D), do tego ludzie bezczynnie siedzacy przy niziutkich stolikach. Co robic? Jak najszybciej ucieklismy od ich spojrzen i po wyjsicu za miasto skrecilismy w polna droge.

A tam jakby inny swiat - przestrzen, swieze powietrze i zywoploty z kaktusow. Do tego ludzie bardziej usmiechnieci, chociaz ciezko pracujacy przy podlewaniu swoich grzadek. Wszyscy sie nam przygladali - dziadkowie pokazywali dzieciom biale stwory i nawet krowy sie za nami leniwie ogladaly:) A my tymczasem popstrykalismy pare zdjec, przeszlismy pare kilometrow, naladowalismy akumulatory i jacys tacy bardziej usmiechnieci wrocilismy do domku.




wietnamska krowa


grudzien - pora kwitnienia kaktusow


groby na polach


usmiechnieta Wietnamka to widok powszechny TYLKO na wsi

grzadki jak od linijki;)

niedziela, 9 grudnia 2007

odwiedziny u wujka Ho

Totalnie znudzeni Ha Noi nagle uswiadomilismy sobie, ze przeciez jeszcze nie zwiedzilismy wszystkich miejsc! Pozostalo nam jeszcze zaliczenie glownego punktu programu wiekszosci wycieczek - obejrzenie mauzoleum Ho Chi Minha, muzeum ku jego czci, Palacu Prezydenckiego, a takze domu na palach, w ktorym mieszkal przez pewien czas.

W piatek (30.11) o 10 rano stawilismy sie na placu przed mauzoleum. Czekajac na przybycie dziewczyn: Grazyny, Asi i Ani odbylismy pogawedke (tak, po wietnamsku:P) z policjantem odbywajacym wlasnie warte. Wypytal nas o wiek, pochodzenie itp., po czym stwierdzil, ze nie mamy szans na odwiedzenie bac Ho, poniewaz w piatki i poniedzialki nie przyjmuje gosci:)

Na pocieszenie zostalismy skierowani do parku przy Palacu Prezydenckim. Drzewa w jesiennych kolorach, wielkie zlote karpie w stawie i 1000 pamiatek po Ho Chi Minh'ie: gabinet, stol z zastawa, lozko - wlasciwie wszystko, czego uzywal w okresie swojej wladzy, czyli od 1954 do 1969 roku. Co nam sie najbardziej sposobalo? Chyba drewniany dom na palach - symbol jednosci prezydenta z narodem.

W podobnym duchu zostalo rowniez utworzone ogormne muzeum, w calosci poswiecone Ho Chi Minh'owi. Pelne zdjec z robotnikami, rolnikami, nawet z dziecmi z Tadzykistanu... do tego dziwne rzezby, zolnierze ze "zlota" i wiejska chata - miejsce narodzin, wszystko oczywiscie okraszone cytatami wodza: "Narod, partia i czlowiek, ktory w przeszlosci mogl byc wspanialy i cieszyc sie slawa, dzis czy jutro moze nie byc juz dluzej kochany i szanowany, jezeli jego umysl nie jest przejrzysty, jezeli stal sie egoista" (1968) czy "Aby zebrac plony za 10 lat - sadz drzewa, aby zebrac plony za 100 lat - ksztalc ludzi" (1958).

Na koniec przeszlismy sie jeszcze do slynnej "Pagody na jednej kolumnie" (Chua Mot Cot). Wedlug legendy król Vi Thai Tong ujrzal we snie Bodhisattwe Awalokitesware, ktory przeniosl go do swego lotosowego tronu. Zainspirowany swoja wizja wybudowal pagode (w 1049 r.), ktora stanela po srodku stawu pokrytego kwiatami lotosu. Co ciekawe doczekala sie ona dwoch replik - jedna stanela w Holandii, a druga w Stanach Zjednoczonych.

Na koniec oslodzilismy sobie jeszcze nasza wyprawe slodyczami z zielonej fasoli i urzadzilismy sesje fotograficzna na swiezym powietrzu. Zapraszam, wiec do objrzenia zdjec:)


nie tylko my w piatkowy ranek
zastalismy zamkniete drzwi do mauzoleum


zolnierz na wage zlota

wulkan symbolizujacy moc rewolucji ludowych


a to wlasnie najzdrowsza propaganda - ekologiczna

po prostu kwiat, a ile wdzieku

moi w parku otaczajacym Palac Prezydencki

Pagoda na jednej kolumnie,
od lewej: Grazyna, Asia, Ania i moi

nadal zyjemy

Zaniedbalam bloga, przyznaje sie bez bicia. Moze spowodowane to bylo choroba, a moze po prostu Wietnam powoli dla nas powszednieje... Przykre, ale prawdziwe. Odkrylismy, dzieki temu, ze podrozowanie jest o wiele lepsze niz osiedlanie sie na stale. Dlaczego? Poniewaz nowe miejsca sa o wiele ciekawsze, ludzie usmiechnieci, a jedzenie moze nie zawsze smaczne, ale na pewno warte sprobowania.

Tymczasem mieszkamy sobie spokojnie w Ha Noi i nic zaskakujacego sie nie dzieje. Teoretycznie. Ostatnio wychodzac rano z domu zostalismy mile powitani "dobry dzien" przez naszego sasiada. Taki slowianski akcent o poranku sprawia, ze reszta dnia wydaje sie byc bardziej znosna:)

Nasze zycie tutaj nie jest moze zbyt ciezkie, ale nie obfituje w mocne wrazenia. Adrenaline podnosza nam jednak regularnie wizyty w "restauracjach". Jedzenie na ogol jest smaczne, ale kiedy przychodzi pora placenia na rachunku zwykle widnieje cena z kosmosu. Kiedy zglaszamy nasze protesty lamanym wietnamskim kelnerzy potrafia byc na tyle bezczelni, ze zamazuja cene w menu pisakiem, przy czym oczywiscie usmiechaja sie szeroko i "szczerze". Szkoda nerwow, trzeba przywyknac.

Z ostatnich wiesci - przezylam porzadne zatrucie pokarmowe, a poniewaz w miescie panuje epidemia cholery, oczywiscie troszke spanikowalismy, dzieki czemu mielismy okazje odwiedzic klinike dyplomatyczna. Czysto, miedzynarodowy zespol lekarzy, ogolna rewelka. Do tego oczywiscie cena odpowiednia do zasobnosci portfeli japonskich turystow - 120$ za podstawowe badania. Lzejsza o polowe stypendium od razu szybciej wyzdrowialam, hihi. Artur oczywiscie bral czynny udzial w mojej rekonwalescencji pojac mnie woda i to skutecznie: w ciagu dwoch dni wypilam ponad 10 litrow! Powoli wiec nabieram sil, ucze sie wietnamskiego i planuje kolejne podroze. Ot, spokojne zycie;))

czwartek, 15 listopada 2007

carramba! szpieg z krainy dreszczowcow donosi

Podobno do naszego pieknego kraju Polandu docieraja pogloski o epidemii? Chyba jestem winna kilka slow wyjasnienia...

Dla niewtajemniczonych link, pod ktorym znajduja sie wszelkie informacje:

http://wiadomosci.onet.pl/1641042,11,item.html

MSZ chyba troszke zaniza statystki, bo nie przypuszczam, zeby wietnamskie media chcialy je zawyzac... A u nas o epidemii pisze sie tak: ponad 1000 osob z objawami i ponad 600 ze zdiagnozowana cholera. I co z tego wynika?

1. Predzej umrzemy z glodu i z pragnienia niz przestaniemy jesc w ulicznych barach;)
2. Restauracje sa dla nas za drogie (ceny sa na poziomie 20zl za posilek (8$) - co oznacza, ze musielibysmy wydac cale stypendium na zywienie)
3. W Hanoi mieszka 3,5 miliona osob, wiec te 1600 osob to naprawde nikly procent - zapewne ludzi zyjacych na granicy nedzy w barakach nad kanalami...
4. Tu naprawde nie ma paniki z powodu cholery - ot, po prostu trzeba jadac w zaufanych miejscach. Zreszta ruch w barach ulicznych wcale sie nie zmniejszyl i gdyby nie newsy w gazetach i TV nikt pewnie nie zauwazylby cholery.

Oczywiscie bardzo dziekujemy za troske, ale jak widac rzeczywistosc w Wietnamie wyglada troszke inaczej... tymczasem lecimy na zajecia:)

"cholernie" Was pozdrawiamy:*

piątek, 9 listopada 2007

Sa Pa w objeciach mgly

Aby odpoczac po ostatnich dramatycznych wydarzeniach zwiazanych z odkryciem kolonii skolopendr w lazience postanowilismy wyjechac w sentymentalna podroz do Sa Pa, czyli w bardziej gorzyste rejony Wietnamu. Po czwartkowych zajeciach (01.11), w zwyczajny u nas dzien, a polski Wszystkich Swietych, spakowalismy sie i wsiedlismy wraz z Asia do nocnego pociagu na Polnoc.

Tym razem przygotowalismy sie do warunkow gorskich - zabralismy swetry i kurtki, ale pogoda znowu nas zaskoczyla. Na tej wysokosci temperatura rowna 15 stopniom Celsjusza w zestawieniu z wysoka wilgotnoscia daje efekt lodowatego zimna, mgly i mzawki.Pierwsze dwa dni spedzilismy, wiec na smetnym kreceniu sie po miasteczku... Nie narzekamy jednak - w mgle udalo nam sie wpasc na kilka przedstawicielek roznych mnniejszosci, zakupilam sobie zestaw miejscowych ziol i przypraw, a Artur na bazarku wypatrzyl instrument z bambusowych galezi o dzwieku podobnym do akordeonu. Wieczory spedzilismy w nastrojowej knajpce, popijajac miejscowe wino w dwoch odmianach: czerwone "dobre dla kobiet" i biale podobne w smaku do tokaju "dobre dla mezczyzn". Kelnerka nie byla niestety w stanie odpowiedziec nam, co to wlasciwie znaczy, ale oba okazaly sie przepyszne, zwlaszcza na goraco:))

Do hotelu odprowadzeni zostalismy pod eskorta handlarki narkotykow, czytaj: babci wciskajacej nam haszysz. Niestety Artur i Asia powstrzymali mnie od proby przeniesienia sie w czasy Indochin i zakosztowania opium:))

W niedziele (04.11) wybralismy sie na wycieczke na Wschod, do oddalonej o 150km od Sa Pa wsi Bac Ha. Slynie ona z bazaru, na ktory zjezdzaja sie rozne mniejszosci etniczne, w tym Kwiecisci H'Mongowie w najpiekniejszych tradycyjnych strojach. Trasa okazala sie bardzo uciazliwa - jechalismy droga o glebokich wyrwach i ostrych zakretach. Do tego upakowano nas jak sardynki w malenkim busie, wiec musielismy troszke sie pobuntowac.

Gdy po 4 godzinach wreszcie cudem dojechalismy do naszego celu, okazalo sie, ze miejscowosc ta oblegana jest przez bialych turystow. Brodzilismy, wiec w blocie wciagajacym buty, probujac zrobic zdjecie miejscowej ludnosci, wytrzeszczajac oczy ze zdziwienia po uslyszeniu cen miejscowych wyrobow ( 4 razy wyzsze niz w Sa Pa, a przy probie targowania, handlarki po wietnamsku komentowaly ngu, czyli glupi) i marzac o powrocie do domu. Szybko ucieklismy z bazarku, przekasilismy cos i pojechalismy na spotkanie nowym atrakcjom. Jak sie okazalo po 2km drogi wysadzono nas w wiosce, gdzie moglismy zwiedzic dom Hmonogow. Wszystko to takie piekne - tu gotuja, tu susza ziarna soi, tu swinki a tu.... starsza kobieta biegnie obladowana sianem uciekajac przed fleszami... Przykre... ale przed bieda jedyna ucieczka jest poddanie sie komercjalizacji...

Pogoda sie poprawila, wiec przez chwile poobserwowalismy pola ryzowe w jesiennych barwach i wrocilismy do busika, ktory zawiozl nas na granice wietnamsko-chinska. I tu szok - z naszej strony piekne, ogromne przejscie graniczne ze zlotymi literami, a z drugiej chinskie napisy i brudna quasi nowoczesna brama. Artur wpadl w sentymentalny nastroj i zapragnal przeprawic sie na druga strone rzeki, wiec ostatecznie zgodzilam sie na kolejna wyprawe w gory, ktorej celem bedzie tygodniowa wycieczka do Chin.

Na koniec czekala nas jeszcze niespodzianka na dworcu w Lao Cai - okazalo sie, ze rezerwacja, ktora kosztowala nas 10zl od jednego biletu zostala odwolana i wreczono nam zupelnie inne bilety. Mimo wielu walk, ktore Asia stoczyla w biurze turystycznym odprawiono nas z kwitkiem. Chyba bedziemy musieli im pogrozic kontaktami z redakacja Lonely Planet, ktora wyznacza trendy w wietnamskiej turystyce:))

Mimo tego, ze zmarzlismy i znowu mielismy problemy z powrotem do domu, ten wyjazd zaliczam do bardzo udanych, poniewaz przeprowadzilam dwa wywiady do mojej pracy magisterskiej i odpoczelam od Ha Noi:) Artur z kolei odnazal nowy szlak do Chin, a Asia nauczyla sie, zeby nie pic grogu w gorach, bo wietnamski rum jest mocny jak spirytus:) hhihi...


zamglony widok z hotelowego okna


przed wyprawa w gory koniecznie skorzystaj z oferty "klapki do wynajecia" ;)


Artur z nowym instrumentem

po zakupach

Kwiecisci H'Mongowie

inny swiat po drugiej stronie rzeki: CHINY

wspollokatorzy

Ostatnio odkrylam, ze nie mieszkamy tutaj sami. Zaczelo sie niewinnie, tak jak z gekonkami. Cos przebiega, pod wplywem instynktu lapie to i zaleznie od urody - wypuszczam lub zabijam. I tak gekonki swobodnie biegaja po szybach, a na szczurach zostaje dokonana deratyzacja:)

Tym razem w lazience znalazlam malego potwora i koniecznie musialam podzielic sie wrazeniami z Arturem, wiec przynioslam go do pokoju i dumna przedstawilam naszego nowego sasiada. Niebieskawy korpus, mnostwo brazowych nozek, a na obu koncach czulki. Kiedy dostatecznie naciesylismy sie juz tym widokiem kolejne istnienie zostalo zlikwidowane (tak na wszelki wypadek).

I to bylby wlasciwie koniec historii, gdyby nie to, ze po kilku dniach obudzil nas dziwny halas. Poniewaz drzwi sypialni sa oszkolone z bezpiecznej pozycji moglismy obserowac, co sie dzieje na korytarzu.... A tam jakby nigdy nic BABCIA sprzatala nasza lazienke, a nawet myla okna w jadalni... Wydalo nam sie to bardzo podejrzane, ale z ukrycia czekalismy na rozwoj sytuacji. Kiedy babcia miala juz dosc szperania po naszym mieszkaniu, wyszlismy z ukrycia.

I to rowniez moglby byc koniec historii, ale wieczorkiem po przyjsciu gospodarzy okazalo sie, ze babcia poznala 2 czlonkow rodziny naszego potwora i zidentyfikowala ich jako niebezpieczne skolopendry (con ret). Podobno ugryzienie takiego robala moze nawet zabic! A ja jakby nic spokojnie trykalam go paznokciem. Brrrr....

Jako dziecko Internetu nie moglam powstrzymac sie od wyszukania wszelkich mozliwych informacji o skolopendrach. Dla ciekawskich zamieszczam link do jednego z lepszych artykulow:

http://www.ca.uky.edu/entomology/entfacts/ef647.asp

Nie udalo nam sie niestety odszukac dokladnej nazwy naszej skolopendry, wiec mamy nadzieje, ze nasi sasiedzi naleza do tych lagodniejszych i ugryzienia moga spowodowac tylko (sic!) kilkugodzinny bol....

Jako najwieksza na swiecie szczesciara w wynajdywaniu robali tylko ja spotykam skolopendry, wiec mam z nimi bezposredni kontakt. Charakterystyczna cecha ich zachowania jest to, ze nie uciekaja tylko atakuja, wiec zgodnie z wietnamskim zwyczajem zaczelam nosic klapki lazienkowe.

Cala sytuacja prawie doprowadzila do wyjazdu do Polski, ale po uspokojeniu nerwow po prostu kazdy pobyt w lazience poprzedzony jest czujna obserwacja. Ot i tak nam sie zwyczajnie zyje w tych niezwyczajnych warunkach:)

wtorek, 30 października 2007

in the autumn mood...

Jesien w Ha Noi slodko pachnie kwitnacymi drzewami. W dzien uczymy sie wietnamskiego i szukamy jakiejs pracy, wieczorami popijamy zielona herbate z lodem pod mauzoleum Ho Chi Minha. To nasze ostatnie dni przed powrotem do normalnego zycia, wiec staramy sie wykorzystac je jak najlepiej.

W niedziele (28.10) wybralismy sie z nasza grupa (Asia, Grazyna, Lan i Ania) do indyjskiej restauracji. W tym oryginalnym miejscu, z widokiem na jezioro Truc Bach, podaja przepyszne orientalne specjaly w rozsadnej cenie. Mysle, ze bedziemy tam wpadac czesto, poniewaz potrzebujemy odmiany dla wietnamskich barow ulicznych;))

Co do naszych kontaktow z "krajowcami" to niestety nadal nie radzimy sobie z pewnym aspektem kulturowym - unikaniem odmowy. Wietnamczycy bardzo rzadko przyznaja sie, ze nie moga nam pomoc albo ze nie rozumieja co do nich mowimy - po prostu usmiechaja sie do nas, potakuja, po czym udaja, ze zapomnieli o zlozonych obietnicach. Mimo, ze staramy sie jakos do tego przyzwyczaic i traktowac ich slowa pol serio, to jednak utrudnia to znacznie nasze zycie.

Aby wiec odpoczac od zgielku stolicy znowu wybieramy sie w gory. Tym razem jedziemy jeszcze z Asia i Lan (pol Wietnamka pol Bialorusinka) do Sa Pa, ale docelowo zamierzamy oczywiscie zwiedzic okoliczne wsie, a moze nawet zalapiemy sie na jakis niedzielny targ.

No i tak spokojnie zyjemy sobie w Wietnamie, zajadajac sie swiezymi marakujami szukamy wlasnego miejsca. Tak to juz jest, ze czlowiek dopiero daleko od domu poznaje samego siebie. Za kim/czym tesknimy? Oczywiscie za rodzina, za rzeskim powietrzem, za cisza, za polskim chlebkiem:) Ostatnio nawet zdobylam sie na zrobienie ogorkow wedlug rodzinnego przepisu, aby choc troche przypomniec sobie polski smak hihi Ot i wsio.

fantastyczna czworka: moi, Asia, Ania, Lan

środa, 24 października 2007

ploty z bazaru w Dong Da

A teraz kilka najswiezyszych informacji z zycia w Ha Noi:

1. dla wzmocnienia najlepiej wypic kieliszek nalewki z... kobry, malpy (lub samych lapek), jaszczurki lub innego niezidentyfikowanego stwora:)



2. Na festiwal Polowy Jesieni, czyli dzieciecego nowego roku (glowne obchody w wrzesniowa pelnie ksiezyca) nalezy zakupic: ciastko ksiezycowe w zawrotnej cenie 6zl za sztuke, z nadzieniem z ziaren lotosu oraz zoltkiem w samym srodku (fu!). Przyda sie rowniez jakas zabawka, aby opedzic sie od tlumow wrzeszczacych maluchow.


3. Chociazby swiecilo slonce, a prognoza zapowiadala susze, NIGDY nie mozna ufac wietnamskiej pogodzie! W najmniej spodziewnym momencie spadnie tyle deszczu, ze przytopi nie tylko Ciebie, ale rowniez twoj motor:) Dlatego ZAWSZE nalezy miec przy sobie pelerynke...



4. Ha Noi to miasto kontrastow: nowoczesnosc przeplata sie z tradycja, bogactwo z bieda... Biznesmeni razem z robotnikami pija zielona herbate w ulicznej "kawiarni", nowe budynki czy hotele sasiaduja z ruderami obwieszonymi praniem...



5. Wietnamczycy uwielbiaja drob w kazdej chyba postaci: od plodow poczawszy, przez kurze lapki i szyjki, na zupie ze swiezej krwi skonczywszy... moze dlatego jedynym zagranicznym fast foodem jest Kentucky Fried Chicken:))



6. Co krok odkrywamy nowa budowe w okolicy, a ekipy remontowe skladaja sie najczesciej z dzieci i kobiet. Wietnam sie rozwija, wiec kazdy musi miec chociaz niewielka przybudowke;)




7. A na koniec najwazniejsze: jedzenie:) Tanie, smaczne i latwo dostepne... Co do jego pochlaniania to obcokrajowcy reprezentuja dwie postawy: albo w ogole nie sa glodni, albo korzystaja z kazdej nadarzajacej sie okazji, aby cos przekasic. My oczywiscie nalezymy do tej drugiej grupy hihi Artur dodaje, ze sa jeszcze milosnicy "sniadanka kontynentalnego", czyli ludzie (glownie turysci), ktorzy uznaja jedynie potrawy europejskie i stoluja sie w hotelowych restauracjach.


najlepsze pierozki, ogromne sajgonki z krewetkowym farszem
i drozdzowe buleczki znajdziecie kolo katedry;P


zupka ze wszystkim: "kaszanka", pomidorkiem, klopsikiem,
tofu, parowka, szynka i golonka

a to smazona skora z wegorza:
prosto z patelni i jako wkladka w zupie

sobota, 20 października 2007

dzien kobiet w wydaniu wietnamskim

Dzis przypada Wietnamski Dzien Kobiet, wiec Artur zostal przeze mnie bezczelnie napuszczony na zakup kwiatow. Caly dumny przywiozl mi bukiet… rozowych CHRYZANTEM. Przeoczyl chyba fakt, ze w Polsce kojarzone sa raczej ze Swietem Zmarlych… hihi

Kiedy zapytalismy naszego gospodarza czy kupil cos swojej zonie odpowiedzial, ze tak: “Money flowers” :)) Caly wieczor chodzila jednak podejrzanie zla, wiec pewnie jakas rozyczka by jej nie zaszkodzila...

Wieczorkiem oczywiscie, jak przystalo na prawdziwych Wietnamczykow, zjedlismy uroczysta kolacje, ktora popilismy wywarem z CHRYZANTEM… ot i wsio.


Samson, czyli slonce...

Artur zachwycony morzem po odwiedzeniu Ha Longu zazyczyl sobie, aby kolejnym celem naszej wprawy byla jakas plaza. Przeszukalismy, wiec Internet i znalezlismy najblizszy kurort, oddalony o okolo 170 km od Hanoi. Nie zniechecajac sie kiepskim opisem Sam Son w przewodniku Lonely Planet w piatek (18.10) zasiedlismy w autobusie zmierzajacym na poludnie.
Przy wyjezdzie z dworca jak zwykle utworzyl sie gigantyczny korek i musielismy czekac pol godziny, az autobus wreszcie wyjedzie na trase. Okazalo sie, ze nie mamy kompletu pasazerow, wiec zgodnie z wietnamskim zwyczajem kierowca autobusu musial ich znalezc po drodze. Przejechanie 150 km do Thanh Hoa, miasta naszej przesiadki, zajelo nam cztery godziny, ale czego sie nie robi dla kapieli w Morzu Poludniwo-Chinskim;))

Ledwie wysiedlismy z busa, zostalismy osaczeni przez kierowcow skuterkow i taksowek. Jak zwykle musielimy sie ostro potargowac, zeby chociaz odrobine zblizyc sie do ceny “wietnamskiej”, a nie “dla bialasow”, ale warto bylo, bo w koncu w czworke pojechalismy jednym motorem z koszykiem za 24 zlote. Szesnascie kilometrow do Sam Son pelne bylo wstrzasow, piasku sypiacego w oczy oraz owadów rozbijających się na nas. Trzeba jednak przyznac, ze wrazenia te mozna zaliczyc do niezapomnianych:)) hihi

Nasz kierowca wprwanym okiem ocenil nasze mozliwosci finansowe i dowiozl nas wprost pod najtanszy hotel w miejscowosci – 5 zlotych za noc za wzglednie przyzwoite warunki w pelni nas zadowolilo:))

Rozpakowalismy sie szybko i ruszylismy w poszukiwaniu jedzenia. Bary wzdluz bulwaru porazily nas swoimi cenami, wiec zmuszeni zostalismy do zjedzenia kleiku ryzowego z jakimis okruchami przypominajacymi krewetki… A mialam cicha nadzieje, ze wreszcie najem sie swiezych owocow morza!

No, ale koniec narzekania. W koncu glownym celem naszej wyprawy byla kapiel w cieplym morzu! Plaza, palmy, slonce, woda… idealne polaczenie:)

Przez dwa dni mielismy okazje nacieszyc sie wspaniala pogoda. Skakalismy przez ogromne fale, przypalilismy sie odrobine i oczywiscie zwiedzilismy pagode:)
Wyjazd bylby idealny, gdyby nie to, ze w Wietnamie jest teraz zima i bylismy jedynymi turystami w okolicy, wiec wlasnie na nas skupily sie sily handlarzy wszelkim badziewiem, a za jedzenie zadano od nas 10 razy wiecej niz w Hanoi!



skrzyzowanie w Sam Son

a tak wlasnie odbywa sie zbior owocow morza

tym razem krabik morski

Artur, plaza, popoludniowe slonce... i konie?!

Zolwiko-foczka made by A.

typowa pamiatka z nadmorskiego kurortu - wypchany ptak

na jedwabnym szlaku

Ostatnio wiele sie u nas dzialo, poniewaz reszta stypendystow wreszcie zjechala sie do Wietnamu. Walka z uczelnia o ustalenie zajec dobiegla konca, powoli poznajemy się nawzajem i szykujemy na rozpoczecie nauki wietnamskiego…
A w wolnym czasie oczywiscie podrozujemy:))

W niedziele (14.10) pojechalismy skuterkiem do Van Phuc, wioski rzemieslniczej znajdujacej się około 12 km od Hanoi, slynnej z produkucji jedwabiu. Wyobrazalismy sobie, ze miejsce to bedzie pelne straganow kryjacych piekne tkaniny, jednak na miejscu okazalo sie, ze klimat orientalnych bazarow zastapiony zostal przez nowoczesne sklepy z towarami pochodzacymi z masowej produkcji. Jedynym pozytywnym efektem tej modernizacji okazaly sie ceny - krawaty kosztowaly cztery razy mniej niz w Hanoi;)

Jedna z atrakcji Van Phuc jest zwiedzenie warsztatu produkcji jedwabiu. Kokonow jedwabnikow wprawdzie tam nie uswiadczylismy, ale za to mielismy okazje przyjrzec sie pracy ogromnych maszyn tkalniczych. Jednak z powodu huku ucieklismy stamtad szybko i oczywiscie zwiedzilismy pagode:)) Poza stalymi elementami, udalo nam sie zobaczyc nowy ornament – nietoperza oraz figure Hanh Lieu (wietnamskiej boginii) okryta czerwonym jedwabnym plaszczem.

Po zakupkach i ukulturalnianiu przyszedl czas na odrobine ruchu, wiec pojechalismy na trening pilki noznej. Jestem strasznie dumna z Artura, poniewaz juz niedlugo dostanie wlasna koszulke z numerem i stanie sie pelnoprawnym czlonkiem wietnamskiej druzyny!

Natomiast w niedziele (16.10) pojechalismy wraz z Asia (studentka filologii wietnamsko-tajskiej z Poznania) i Grazyna do wioski specjalizujacej sie w wytwarzaniu ceramiki. Bat Trang (Pracownia Misek) znajduje sie rowniez w poblizu Hanoi, wiec udalo nam sie dojechac na miejsce autobusem miejskim. W przewodniku wyczytalismy, ze wyroby miejscowych rzemieslnikow znajduja sie w zbiorach Luwru, jednak tak jak i w Van Phuc bylismy rozczarowani tym, co ujrzelismy. Wzdluz jednej drogi znajdowaly sie dlugie sklepy, w ktorych wiekszosc rzeczy byla masakrycznie tandetna – ceramiczne psy naturalnej wielkosci, kraby, zolwie czy swinki… Az trudno uwierzyc, ze udalo nam sie znalezc naczynia zdobione w klasycznie azjatyckim stylu - biale z kobaltowym delikatnym kwiatowym wzorem. Po szybkich zakupach zjedismy pho bo (zupe z wolowina) i udalismy sie w droge powrotna.

Podsumowujac: wioski rzemieslnicze w poblizu Hanoi to okazja do ujrzenia jak miejsca slynace z piecsetnej lub nawet tysiacletniej tradycji zamieniane sa w tandetne stoiska “wszystko za 5 zlotych”…


nietoperek na scianie pagody w Van Phuc

lew - ozdobne zakonczenie kolumny

pagoda w Van Phuc


Hanh Lieu a'la Czerwony Kapturek


na trasie Van Phuc-Ha Noi mozna otrzec sie o prawdziwe swinskie tusze;)

czwartek, 11 października 2007

in the jungle, the mighty jungle...

Cisza. Caly las nasluchuje. Co jakis czas slychac tylko ostrzegawcze nawolywania malp - niebezpieczenstwo sie zbliza...

Blotnista sciezka, posrod wielkich lisci tropikalnych roslin ida trzy przedziwne stworzenia. Pokryte sa pancerzami polyskujacymi raz zielono, raz niebiesko, pachna obco i nieprzyjemnie. Wszystkie zwierzeta uciekaja przed nimi, jedynie dzielne pijawki probuja zbadac czy smakuja tak samo zle jak wygladaja...

Tak wlasnie przemierzalismy szlaki najstarszego w Wietnamie parku narodowego Vuon Quoc-gia Cuc Phuong.

W poniedzialek (08.10) o 7/30 stawilismy sie na sniadanie w naszej ulubionej knajpce. Nie ma to jak miska ryzu, jajko i boczek na dobry poczatek dnia:) Dopiero najedzeni moglismy ruszyc na podboj dzungli... zamowilismy wiec xe om i pojechalismy na dworzec Ben xe Giap Bat, skad odjezdzaja autobusy na poludnie. Tam umowieni bylismy z Grazyna, ktora bedzie rowniez studiowac na Bach Khoa w Hanoi.

Wspolnymi silami dogadalismy sie z kasejrka i kupilsmy bilety do Nho Quan - miasta, ktore znajduje sie najbllizej parku. W autobusie publicznym stanowilismy glowna atrakcje - ludzie bez skrepowania gapili sie na nas, a wszelcy zebracy i niepelnosprawni napastowali nas bezustannie. Po godzinie drogi mozna sie bylo do tego nawet przyzwyczaic, tak jak i do wietnamskiej muzyki, ktora niestety meczyla nasze europejskie uszy...

Z Hanoi do Nho Quan jest okolo 80km, wiec teoretycznie powinnismy dotrzec tam po godzinie, dotarlismy po 2,5 , poniewaz w prowincji Ninh Binh dopiero co przeszla fala powodziowa.... Nasza droge zalala woda, ale kierowca nie zrazal sie tym - prul do przodu mijajac zatopione wioski. Spodziewalismy sie ujrzec zrozpaczonych ludzi, ktorzy beda ratowac resztki swojego majatku, tymczasem wiekszosc zakupila lodki wielkosci miednicy i zarzucila sieci.

Kiedy wreszcie zajechalismy do Nho Quan, musielismy przejsc ciezkie negocjacje z kierowcami xe om. Za 20km zaplacilismy w koncu po 50tysiecy dongow od osoby (10zl). Drogo, ale lepiej zaplacic niz isc na piechote bez mapy...

Trasa skuterkiem byla wspaniala. W tym regionie wlasnie zaczely sie zniwa, wiec droga pokryta byla sloma. Jechalismy poprzez wioski, mijalismy uczniow w mundurkach, wracajacych ze szkoly na rowerach, zolnierzy z karabinami i tarczami (w ksztalcie innych zolnierzy!) idacych na cwiczenia bojowe, wiesniakow suszacych ryz....
Sielskie obrazki prawda?

Po pol godzinie jazdy dojechalismy do bram parku Cuc Phuong. W "punkcie obslugi klienta" wreczono nam szczegolowe ankiety (co robimy w Wietnamie, jak dlugo tu bedziemy etc) i zabrano paszporty. Anglojezyczna obsluga omowila z nami plan zwiedzania i po uiszczeniu odpowiednich oplat wreszcie wpuszczono nas do DZUNGLI:))

Zeby nie bylo zbyt "survivalowo" znowu wsiedlismy na skuterki i kolejne 20km przejechalismy asfaltowa droga, ktora raz piela sie w gore, raz opadala w dol, jakby zostala sila wcisnieta posrod wielkie palmowe liscie. Kiedy gaszcz zaciesnial sie, a zrodla splywaly po wapiennych sciankach, powietrze nagle sie ochladzalo, kiedy wyjezdzalismy na otwarte przestrzenie, przygrzewalo slonce...

Kiedy dojechalismy do centrum parku, szybko zameldowalismy sie w pokoju, posilismy sie (pho z makaronu instant my - dziwne polaczenie, ale to jedyne danie, ktore tego dnia serwowal osrodek...) i ruszylismy w dzungle prowadzeni przez psa "przewodnika" , ktory tak polubil Artura, ze nie odstepowal go na krok:)

Powolutku ogladajac wszystkie rosliny i poszukujac zwierzat dotarlismy do jaskini Niebianskiego Palacu (Dong Son Cung), w ktorej podobno mozna spotkac stada nietoperzy. Przyswiecajac sobie latarka przeszukalismy prawie wszystkie komory - nietoperze moglismy tylko uslyszec... Odpoczelismy chwile i weszlismy na szlak do Tysiacletnich Drzew (Cay cho ngan nam). Ze znalezieniem drzew nie mielismy juz problemu, bo mialy z 20 metrow wysokosci i z 5 szerokosci:)) Czlowiek stojac obok nich czuje sie taki malutki, a jego zycie tak krotkie... Warto przyjechac do Cuc Phuong chociazby dla tej chwili melancholii...

Wkrotce ruszylimy w droge powrotna do osrodka. Pomimo, iz zwierzeta chowaly sie przed nami, coraz czesciej slychac bylo ich obecnosc. To niesamowite, kiedy nagle slychac odlgos pily lancuchowej, cmokania, gwizdy, a czlowieka otacza jedynie nieprzenikniona zielen.

Jak sie okazalo dzwieki te byly ostrzezeniem przed deszczem. Poniewaz w dzungli nie widac nieba, jedyna oznaka opadow jest odglos kropli uderzajacych o liscie. Ostatnie 3km szlaku pokonalismy wiec w blocie, okryci zielono-niebieskimi pelerynkami.

Wybrany przez nasz szlak okreslono jako latwy i krotki (7km - 2 do 3 godzin). Wchodzac po kamiennych schodach spocilismy sie jednak niemilosiernie, zmeczylismy, a na koniec jeszcze zmoklismy...

Po dotarciu do osrodka okazalo sie, ze Grazyna zostala zywicielka pijawki! Krew obficie kapala z kostki, a ranka nie chciala sie zasklepic, wiec musiala wciaz zmieniac opatrunki... I pomyslec, ze to ja najbardziej balam sie pijawek!

Mimo zmeczenia przez dlugi czas nie moglismy zasnac - nocne odlglosy dzungli macily nasz sen, a maty nie pozwalalby na wygodne ulozenie. Jakos dotrwalismy do rana i o 8 ruszylismy na skuterkach w droge powrotna.

Zwiedzilismy jeszcze Endangered Primate Rescue Center, gdzie przebywaja przedstawiciele zagrozonych gatunkow malp. Langury, gibony i makaki wydawaly sie byc zadowolone - ciekawsko przygladaly sie grupie turystow, iskaly sie wzajemnie i bujaly na bambusowych rusztowaniach.

Poniewaz autobus do Hanoi odjezdzal o 1 zdazylismy jeszcze wdrapac sie na wapienne wzgorze z punktem widokowym. Jednak po dotarciu na szczyt okazalo sie, ze krajobraz przesloniety byl koronami drzew. Tak oto wyjasnila sie zagadka pajeczyn na szlaku - tylko my nie wiedzielismy, ze miejsce to nie jest zbyt uczeszczane... :))

Powrot do domu zajal nam 3 godziny, podczas ktorych znowu ogladalismy skutki powodzi. O tajfunie dowiedzielismy sie z seriwsu internetowego http://www.newhanoian.com/ W Hanoi nic o nim nie slyszelismy, przynajmniej po polsku hihi...

W prowincji Ninh Binh obserwowalismy Wietnamczykow, ktorzy nie przystaja do przedstawianego w mediach wizerunku powodziana. Ludzie ci zdawali sie nie zauwazac skutkow opadow - tereny zalane staly sie lowiskami, a na polach, ktore ocalaly rozpoczely sie zniwa. Zycie toczy sie dalej. Czasem slonce, czasem deszcz.


uwaga! w parku grasuja wilkolaki;))

tysiacletnie drzewa

jeden z niewielu tropikalnych kwiatow

naprawde latwiej znalezc patyczaka na zdjeciu niz w dzungli;)

krab gorski

langury pięcio-kolorowe z czerwonymi nogami

obsluga porzadkowa parku

tereny te zwane sa "inlanding Ha Long",
ale po powodzi to juz prawdziwa zatoka Ha Long

zalany cmentarz chrzescijanski
(prowincja Ninh Binh nalezy do najbardziej katolickich w kraju)