czwartek, 11 października 2007

in the jungle, the mighty jungle...

Cisza. Caly las nasluchuje. Co jakis czas slychac tylko ostrzegawcze nawolywania malp - niebezpieczenstwo sie zbliza...

Blotnista sciezka, posrod wielkich lisci tropikalnych roslin ida trzy przedziwne stworzenia. Pokryte sa pancerzami polyskujacymi raz zielono, raz niebiesko, pachna obco i nieprzyjemnie. Wszystkie zwierzeta uciekaja przed nimi, jedynie dzielne pijawki probuja zbadac czy smakuja tak samo zle jak wygladaja...

Tak wlasnie przemierzalismy szlaki najstarszego w Wietnamie parku narodowego Vuon Quoc-gia Cuc Phuong.

W poniedzialek (08.10) o 7/30 stawilismy sie na sniadanie w naszej ulubionej knajpce. Nie ma to jak miska ryzu, jajko i boczek na dobry poczatek dnia:) Dopiero najedzeni moglismy ruszyc na podboj dzungli... zamowilismy wiec xe om i pojechalismy na dworzec Ben xe Giap Bat, skad odjezdzaja autobusy na poludnie. Tam umowieni bylismy z Grazyna, ktora bedzie rowniez studiowac na Bach Khoa w Hanoi.

Wspolnymi silami dogadalismy sie z kasejrka i kupilsmy bilety do Nho Quan - miasta, ktore znajduje sie najbllizej parku. W autobusie publicznym stanowilismy glowna atrakcje - ludzie bez skrepowania gapili sie na nas, a wszelcy zebracy i niepelnosprawni napastowali nas bezustannie. Po godzinie drogi mozna sie bylo do tego nawet przyzwyczaic, tak jak i do wietnamskiej muzyki, ktora niestety meczyla nasze europejskie uszy...

Z Hanoi do Nho Quan jest okolo 80km, wiec teoretycznie powinnismy dotrzec tam po godzinie, dotarlismy po 2,5 , poniewaz w prowincji Ninh Binh dopiero co przeszla fala powodziowa.... Nasza droge zalala woda, ale kierowca nie zrazal sie tym - prul do przodu mijajac zatopione wioski. Spodziewalismy sie ujrzec zrozpaczonych ludzi, ktorzy beda ratowac resztki swojego majatku, tymczasem wiekszosc zakupila lodki wielkosci miednicy i zarzucila sieci.

Kiedy wreszcie zajechalismy do Nho Quan, musielismy przejsc ciezkie negocjacje z kierowcami xe om. Za 20km zaplacilismy w koncu po 50tysiecy dongow od osoby (10zl). Drogo, ale lepiej zaplacic niz isc na piechote bez mapy...

Trasa skuterkiem byla wspaniala. W tym regionie wlasnie zaczely sie zniwa, wiec droga pokryta byla sloma. Jechalismy poprzez wioski, mijalismy uczniow w mundurkach, wracajacych ze szkoly na rowerach, zolnierzy z karabinami i tarczami (w ksztalcie innych zolnierzy!) idacych na cwiczenia bojowe, wiesniakow suszacych ryz....
Sielskie obrazki prawda?

Po pol godzinie jazdy dojechalismy do bram parku Cuc Phuong. W "punkcie obslugi klienta" wreczono nam szczegolowe ankiety (co robimy w Wietnamie, jak dlugo tu bedziemy etc) i zabrano paszporty. Anglojezyczna obsluga omowila z nami plan zwiedzania i po uiszczeniu odpowiednich oplat wreszcie wpuszczono nas do DZUNGLI:))

Zeby nie bylo zbyt "survivalowo" znowu wsiedlismy na skuterki i kolejne 20km przejechalismy asfaltowa droga, ktora raz piela sie w gore, raz opadala w dol, jakby zostala sila wcisnieta posrod wielkie palmowe liscie. Kiedy gaszcz zaciesnial sie, a zrodla splywaly po wapiennych sciankach, powietrze nagle sie ochladzalo, kiedy wyjezdzalismy na otwarte przestrzenie, przygrzewalo slonce...

Kiedy dojechalismy do centrum parku, szybko zameldowalismy sie w pokoju, posilismy sie (pho z makaronu instant my - dziwne polaczenie, ale to jedyne danie, ktore tego dnia serwowal osrodek...) i ruszylismy w dzungle prowadzeni przez psa "przewodnika" , ktory tak polubil Artura, ze nie odstepowal go na krok:)

Powolutku ogladajac wszystkie rosliny i poszukujac zwierzat dotarlismy do jaskini Niebianskiego Palacu (Dong Son Cung), w ktorej podobno mozna spotkac stada nietoperzy. Przyswiecajac sobie latarka przeszukalismy prawie wszystkie komory - nietoperze moglismy tylko uslyszec... Odpoczelismy chwile i weszlismy na szlak do Tysiacletnich Drzew (Cay cho ngan nam). Ze znalezieniem drzew nie mielismy juz problemu, bo mialy z 20 metrow wysokosci i z 5 szerokosci:)) Czlowiek stojac obok nich czuje sie taki malutki, a jego zycie tak krotkie... Warto przyjechac do Cuc Phuong chociazby dla tej chwili melancholii...

Wkrotce ruszylimy w droge powrotna do osrodka. Pomimo, iz zwierzeta chowaly sie przed nami, coraz czesciej slychac bylo ich obecnosc. To niesamowite, kiedy nagle slychac odlgos pily lancuchowej, cmokania, gwizdy, a czlowieka otacza jedynie nieprzenikniona zielen.

Jak sie okazalo dzwieki te byly ostrzezeniem przed deszczem. Poniewaz w dzungli nie widac nieba, jedyna oznaka opadow jest odglos kropli uderzajacych o liscie. Ostatnie 3km szlaku pokonalismy wiec w blocie, okryci zielono-niebieskimi pelerynkami.

Wybrany przez nasz szlak okreslono jako latwy i krotki (7km - 2 do 3 godzin). Wchodzac po kamiennych schodach spocilismy sie jednak niemilosiernie, zmeczylismy, a na koniec jeszcze zmoklismy...

Po dotarciu do osrodka okazalo sie, ze Grazyna zostala zywicielka pijawki! Krew obficie kapala z kostki, a ranka nie chciala sie zasklepic, wiec musiala wciaz zmieniac opatrunki... I pomyslec, ze to ja najbardziej balam sie pijawek!

Mimo zmeczenia przez dlugi czas nie moglismy zasnac - nocne odlglosy dzungli macily nasz sen, a maty nie pozwalalby na wygodne ulozenie. Jakos dotrwalismy do rana i o 8 ruszylismy na skuterkach w droge powrotna.

Zwiedzilismy jeszcze Endangered Primate Rescue Center, gdzie przebywaja przedstawiciele zagrozonych gatunkow malp. Langury, gibony i makaki wydawaly sie byc zadowolone - ciekawsko przygladaly sie grupie turystow, iskaly sie wzajemnie i bujaly na bambusowych rusztowaniach.

Poniewaz autobus do Hanoi odjezdzal o 1 zdazylismy jeszcze wdrapac sie na wapienne wzgorze z punktem widokowym. Jednak po dotarciu na szczyt okazalo sie, ze krajobraz przesloniety byl koronami drzew. Tak oto wyjasnila sie zagadka pajeczyn na szlaku - tylko my nie wiedzielismy, ze miejsce to nie jest zbyt uczeszczane... :))

Powrot do domu zajal nam 3 godziny, podczas ktorych znowu ogladalismy skutki powodzi. O tajfunie dowiedzielismy sie z seriwsu internetowego http://www.newhanoian.com/ W Hanoi nic o nim nie slyszelismy, przynajmniej po polsku hihi...

W prowincji Ninh Binh obserwowalismy Wietnamczykow, ktorzy nie przystaja do przedstawianego w mediach wizerunku powodziana. Ludzie ci zdawali sie nie zauwazac skutkow opadow - tereny zalane staly sie lowiskami, a na polach, ktore ocalaly rozpoczely sie zniwa. Zycie toczy sie dalej. Czasem slonce, czasem deszcz.


uwaga! w parku grasuja wilkolaki;))

tysiacletnie drzewa

jeden z niewielu tropikalnych kwiatow

naprawde latwiej znalezc patyczaka na zdjeciu niz w dzungli;)

krab gorski

langury pięcio-kolorowe z czerwonymi nogami

obsluga porzadkowa parku

tereny te zwane sa "inlanding Ha Long",
ale po powodzi to juz prawdziwa zatoka Ha Long

zalany cmentarz chrzescijanski
(prowincja Ninh Binh nalezy do najbardziej katolickich w kraju)

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

GRATULUJE WYTRWANIA I ZYCZE DUZO CIEKAWYCH WRAZEN. DZIEKUJEMY ROWNIEZ ZA DZIELENIE SIE Z NAMI TYM WSZYSTKIM. TRZYMAMY KCIUKI ZA CIEBIE I TWOICH PRZYJACIOL. RENATA WASIELKE I BOHDAN GLINKA.