Wieczorem w srode (19.09) nasz przemily gospodarz zawiozl nas skuterkiem na dworzec. Kupilismy bilety imienne dla obcokrajowcow w klasie z klimatyzacja, miekkimi lezankami i 4 osobami w przedziale. Zapowiadalo sie tak pieknie, jednak rzeczywistosc nas przerazila... juz wiemy dlaczego Amerykanie jezdza specjalnym pociagiem - tzw. krolewskim... pewnie tam jest normalnie:))
No dobra - podgladalam ten pociag przez okno - jest napawde fajny: cieple swiatlo lampki nocnej stylizowanej na etniczna, ladne koje z posciela i kwiatki na stoliku.. a do tego mnostwo bialych w wylansowanych ciuchach.. porazka! Juz lepsza jest klasa turystyczna - przynajmnniej nie trzeba patrzec na ich zblazowane twarze;)
Dystans miedzy Hanoi a Lao Cai to okolo 300km, jednak pociagiem nocnym jedzie sie 8 godzin, wiec na miejscu bylismy o 6 rano. Po wyjsciu z dworca zaatakowal nas tlum kierowcow skuterow, ktorzy proponowali nam astronomiczne sumy za przejazd do Sa Pa - bazy turystycznej. Nie dalismy sie - znalezlismy busa, ktory dowiozl nas te 40 km za 5zl od osoby!
Po drodze mielismy okazje podziwiam wprost nie wyobrazalnie piekne widoki - tarasowe pola ryzowe, male wioseczki i przede wszystkim gory - wysokie (najwyzszy szczyt Phan Xi Pang ma 3,143 metry!), ale na nizszych pietrach pokryte bogata roslinnoscia.
Po godzinie dotarlismy do Sa Pa - miejscowosci, o ktorej tyle sie naczytalismy. Turystow mialy atakowac nachalne miejscowe handlarki, tymczasem ujrzelismy mnostwo biednych ludzi, ktorzy po prostu sprzedawali swoje wyroby, aby przezyc w tych ciezkich warunkach. Kobiety i dzieci ubrane byly w haftowane w barwne wzory kaftany, przewiazane pasami, a na glowach mialy upiete chusty. Przechadzaly sie tak powolnie wzdluz glownej drogi Cau Mai namawiajac do zakupu - i tu szok - po angielsku!!!
Wkrotce zostalismy, jednak wymeczeni przez grupe dziewczyn namawiajacych do zamieszkania w miejscowych hotelach. Najbardziej wytrwala przekonala nas po prostu cena - 5$ za dwuosobowy pokoj! Kierujac sie mapka, ktora nam wreczyla dotarlismy do ladnego domu ze zniewalajacym widokiem na gory!
Rozpakowallismy sie szybko i ruszylismy na podoboj miasta. Zapomnialam dodac, ze pogoda w Sa Pa rozni sie znacznie od tej, do ktorej przywyklismy w Hanoi. Bylo nam po prostu zimno! Wiekszosc Wietnamczykow chodzila w zimowych kurtkach, a tylko biali turysci paradowali, w krotkich spodenkach trzesac sie z zimna. hihi
Poszlismy, wiec na miejscowy bazar kupic jakies cieple ubrania. Przy okazji Artur kupil maczete jaka miejscowi rzeczywiscie nosza na co dzien. Ciekawa jestem jak ja przewieziemy przez granice;)
Teraz kilka slow o Sa Pa. Jest to miejscowosc turystyczna, ktora juz w latach 30 XX wieku byla popularna wsrod Francuzow, ktorzy rozwineli te miejscowosc wypoczynkowa, budujac domy i przyjezdzajac do niej, aby odpoczac od wilgotnego i goracego klimatu nizin. Na glownym placu trwa wlasnie budowa kosciola katolickiego, ale wlasciwie poza restauracjami i hotelami nic tu ciekawego nie ma. Co wiec przyciaga ludzi do tej miejscowosci? Jest to baza turystyczna, z ktorej ruszaja wszystkie wycieczki piesze do okolicznych miejscowosci, ktore slyna z pieknych widokow i niezapomnianaych spotkan z lokalna spolecznoscia, pochodzaca z roznych mniejszosci etnicznych.
W pierwszy dzien (20.09 - czwartek) postanowilismy sami pojezdzic po okolicy, wiec z pomoca wlasciciela hotelu wynajelismy skuter i pojechalismy sie przejechac po gorach. Na dluzej zarzymalismy sie w wiosce Cat Cat. Po wykupieniu biletow za wstep ( nie bez powodu nazywa sie takie miejsca "human zoo") zeszlismy droga, wzdluz ktorej zbudowane byly chaty z zagrodami dla swinek, a miejscowi sprzedawali wlasnej produkcji ozdobne ubrania, bizuterie i drumle, ktore zreszta kupilsmy. w koncu dotarlismy do wodospadu z mlynem wodnym i drewnianym mostem. Turysci robili sobie zdjecia, a miejscowe dzieciaki chlodzily sie w wodzie. My tez chwile odpoczelismy i ruszylismy z powrotem do Sa Pa. Na szlaku spotalismy jednak grupe turystow, ktorzy glosno sie smieli rozmawiajac z dziecmi H'Mongow sprzedajacymi bransoletki. Okazalo sie, ze dla zabawy postanowili nauczyc je slow piosenki z "Kabaretu" - Money makes the world go around... zamiast wspomoc je dajac im te kilka groszy, bezczelnie wykorzystywali ich naiwnosc. Szokujace i prymitywne...
Kiedy ochlonelismy po tym wydarzeniu, udalismy sie do miejscowej restauracji, gdzie niestety jedzenie bardziej przypominalo smakiem dania z baru "chinskiego" w Polsce niz prawdziwa wietnamska kuchnie, ale bylo znosne. Pochodzilismy sobie jeszcze chwile chlonac atmosfere miejsca, wykupilismy dwudniowa wycieczke do okolicznych miejscowosci, a Artur mial nawet okazje pograc sobie w "zoske" w grupie skladajacej sie z przyjezdnych i lokalnych graczy!
Nastepnego dnia (21.09 - piatek) o godzinie 10 spotkalismy sie pod hotelem z nasza przewodniczka Ta Mai, ktora pochodzi z grupy etnicznej Tay. Nasza grupa dolaczyla z polgodzinnym opoznieniem i jak sie okazalo skladala sie z 6 osob, czyli nas, pary Katalonczykow, Japonki i Malezyjczyka.
Cala trasa naszej pieszej wyprawy miala 20 km, jednak glownie schodzilismy w dol, wiec nie byla bardzo wyczerpujaca.
Szlismy bardzo waskimi, kamienistymi sciezkami, nad przepasciami, brzegiem tarasowych pol ryzowych. Przechodzilismy przez podworka lokalnej ludnosci oraz trasami, ktorymi chodza wodne bawoly nad wodopoj. Gdzie nas nie bylo!
Na wieczor dotarlismy do Ta Van, miejscowosci zamieszkanej glownie przez H'Mongow. Nocowalismy w domu rodziny z mniejszosci Dao - na strychu rozlozone zostaly po prostu materace i moskitiery. Niesamowite przezycie.
Przed snem poszlismy jeszcze razem z Japonka - Tomoko zwiedzic miejscowosc. Szczegolnie zapamietalam spotkanie z dziecmi, ktore zjedzaly po sciezce na "luskach" oderwanych z bambusowych pni. Kiedy zauwazyly, ze chcemy im zrobic zdjecia, zbiegly sie dookola nas i przez dobre 5 minut bawilysmy sie z nimi pokazujac im wizjer:))
Warunki w domu byly spartanskie, ale jakos przezylismy te jedna noc bez normalnej toalety i prysznica. Po meczacej wedrowce spalismy dlugo, a na sniadanie dostalismy NALESNIKI. Nie ma to jak sniadanko kontynentalne, gdzies wysoko w wietnamskich gorach hihi...
Przed wyjsciem gospodyni upiela mi jeszcze chuste - taka sama jaka nosila kazdego dnia. Oczywiscie dla ochrony przed sloncem, a nie dla szpanu przed H"mongami;)
Kolejny dzien (22.09 sobota) wedrowalismy gorskimi szlakami. Niestety poobcieralam sobie strasznie nogi, wiec marzylam jedynie o dotarciu do celu - tzn. do wody. Nasza przewodniczka pokazala nam na koniec trujaca rosline wykorzystywana przez lokalnych w dramatycznych sytuacjach - gdy dziewczyna byla zmuszana do slubu lub gdy parze zakazywano malzenstwa. Ta niepozorna roslinka rosla sobie zaraz przy szlaku... nie przejmujac sie tlumem turystow... straszne.
No, ale przeszlismy jeszcze tylko ciemny bambusowy las, drewniany wiszacy most i juz moglismy ochlodzic sie w gorskim potoku... razem z bawolami;))
Powrotna droge spedzilismy w klimatyzowanym busiku podziwiajac przebyta trase po raz ostatni. Po pozegnaniu z przesympatyczna przewodniczka i grupa, odebralismy bagaze i pojechalismy do Lao Cai.
Niestety cala wycieczka zakonczyla sie przykrym akcentem, poniewaz przewoznik nas oszukal i mimo protestow wysadzil w centrum miasta, wiec musielismy przejsc z bagazami jeszcze z 3km do dworca. Na domiar zlego wracalismy do Hanoi w klasie wietnamskiej - tzn. 6 osob w przedziale i twarde lezanki. Nie bylo, jednak tak zle... wrecz przeciwnie - z jakims sentymentem zajechalismy pod drzwi naszego mieszkania w Dong Da...
widok z okna hotelowego pokoju
podboj wietnamskich tras groskich
a tak wlasnie wygladaja tarasowe pola ryzowe
lokalna slicznotka
stacja benzynowa
wszedzie ryz
spotkania na szlaku
dziewczynki blisko wioski Ta Van
dziewczynka z mniejszosci H'Mong
kobiety z mniejszosci czerwonych Dao
Artur na czerwonym szlaku
nasza grupa: Desmond, moi, Tomoko,
dziwni Katalonczycy i Artur
Artur i Desmond nad potokiem