piątek, 29 sierpnia 2008

reaktywacja

I znowu gdzies utknelam - cialem w Warszawie, a glowa w chmurach.

Juz niedlugo bede miala okazje przeniesc sie na inna stronke, gdzie zainteresowani wlasna wyprawa do Wietnamu beda prowadzeni szlakiem "co, gdzie, jak". A tymczasem...

Wpis bedzie dzis krotki - o tym jak dzien dziecka swietowalismy w pochmurnym Ha Noi.

Chociaz do swieta tego wagi zbyt wielkiej nie przywiazujemy to jednak w ten deszczowy dzien musielismy ruszyc sie z domu. Byla to ostatnia okazja, aby pozegnac sie z naszymi przyjaciolmi Duong (ktory odkrywa Wietnam po wielu latach zycia w Polsce) i Bach (ten sam, ktory byl z nami w Sa Pa).

Coz robic? Nie baczac na strugi deszczu i problemy komunikacyjne udalismy sie do nieznanej nam czesci miasta. Tam, w malej knajpce przywitalo nas wiele zdziwionych spojrzen. Bo jak czesto w koncu zdarza sie bialym trafic do takiego miejsca? Strzecha, maty rozlozone na podwyzszeniu, alkohol w duzych ilosciach i specyficzny zapach... psiego miesa.

Duong zabral nas do slynnej knajpy, gdzie psie udzce trzeba rezerwowac z wyprzedzeniem. Ludzi mimo deszczu mnostwo... ale jakos udalo nam sie zamowic kilka slynnych potraw. I tak na przystawke podano nam boczek i szynke, na rogrzewke watrobke i kielbase, a na finisz lau (goracy kociolek) z psich zeberek i bambusa. Do tego znienawidzony przeze mnie sos krewetkowy mam tom, do ktorego chyba nigdy sie nie przyzwyczaje. Smierdzacy, gesty i fioletowy. Do psiego miesa podobno idealny.

Caly posilek grzecznie zapilismy coca cola.

Coz dodac? Na talerze trafiaja tylko roczne szczeniaki, wiec mieso jest miekkie i pyszne. Przypomina wieprzowine, ale ma jednak charakterystyczny posmak.

Czy mielismy jakies opory? Nie.... chociaz ja nie mialam ochoty ogryzac zeberek. To juz dla mnie hard core.

Dla milosnikow psow w formie zywej... spojrzcie w oczy cielakowi, a porozmawiamy o barbarzynstwie:)


boczek

Artur i Duong podczas kolacji

Bach i moi
- kielbaska jako motyw przewodni;)

lau z psich zeberek i bambusa
(a po prawej mam tom)

Artur i roczne zeberko

czwartek, 24 lipca 2008

na skraju ryzowego pola

Mimo, ze juz siedzimy od pewnego czasu w Polandzie nadal wspomnienia ciagna nas do Wietnamu... niedokonczone historie domagaja sie kontynuacji.

Wracam, wiec z przyjemnoscia do konca maja, kiedy to wraz z Arturem i Bach (Piotrkiem) po raz ostatni odwiedzilismy gorskie szlaki w okolicy Sa Pa.

Plany mielismy ambitne - zrobic tyle wywiadow z przedstawicielami mniejszosci etnicznych ile sie tylko da, aby przygotowac jakies podstawy pod moja przyszla prace magisterska.

29 maja wieczorkiem po wyprobowaniu koreanskiego fastfooda "Loteria" bylismy gotowi na nocna jazde pociagiem. Wieczor przegadalismy, a rano obudzilismy sie juz w Lao Cai.

Polprzytomni zlapalismy busa do Sa Pa, a po drodze ja jak zwykle komentowalam widoki, zapachy, mijanych ludzi, Artur staral sie wczuc w atmosfere, chociaz chetniej zostalby w domu, a Bach porownywal gory w okolicach Da Lat z widokiem za oknem.

Droga minela nam szybko, a z wyborem hotelu nie mielismy problemu (chociaz opanowala go plaga zuczkow, a drzwi sie nie domykaly, pozostalismy lojalni:)

Z powodu kiepskiej pogody pierwszego dnia wybralismy sie tylko na bazarek oraz piesza wycieczke do Cat Cat (etnicznego skansenu), oddalonego o 2km od Sa Pa. To zadziwiajace jak w ciagu pol roku od naszej ostatniej wizyty zmienilo sie to miejsce! Postawiono nowe stragany z pamiatkami, kolo wodospadu pojawil sie grill, a na szlaku strasza wypchane strusie:))

Turysci wydaja sie jednak zadowoleni... z checia pozuja do zdjec z ubranymi w kolorowe stroje dziewczynami H'Mong... wszystko ma jednak swoja cene.

Wieczorem wybralismy w kocnu wycieczke do wiosek i pokrecilismy sie po Sa Pa, gdzie panowie mieli okazje wyprobowac miejscowe wysokoprocentowe winka - z suszonych jablek, wisni czy po prostu z ryzu. Jak latwo sie domyslic spalo sie nam dobrze, chociaz biednego Piotrka pol nocy przesladowaly zuczki (dzieki czemu dowiedzielismy sie jak przydatne moga byc w Wietnamie moskitiery).

Nastepnego ranka na szlaku okazalo sie, ze znajomosc wietnamskiego znacznie poszerza nasze postrzeganie Wietnamczykow, bowiem na wstepie wykupiony przez nas angielskojezyczny przewodnik oswiadczyl Piotrkowi, ze tak naprawde kiepsko zna ten jezyk. Oj bardzo byl zaskoczony, kiedy uswiadomilismy go, ze zrozumielismy jego szczera wypowiedz:))

Dalsza wspolpraca przebiegala jednak bardzo dobrze - wprosilismy sie do chat mniejszosci, a dzieki Piotrkowi moglismy nawet przeprowadzic wywiady z kobietami H'mong oraz wlascicielka domu, w ktorym nocowalismy (Dao). A propos gospodarzy - tym razem po kolacji (typowo wietnamskiej, a nie regionalnej, choc naprawde pysznej) rozkrecila sie impreza... Nasza gospodyni starala sie wszystkich rozpic, a przy okazji nauczyc podstaw polskiego. W tle przygrywala hiszpanska muzyka z odtwarzacza Czilijskiej wspoltowarzyszki podrozy, a atmosefere skutecznie podkrecil 5 litrowy baniak z bimbrem... wiecej nie bede zdradzac. hihi

Jako jedyna niepijaca zerwalam sie rankiem i zrobilam rundke po wiosce, dzieki czemu mialam okazje poprzygladac sie zyciu miejscowych. Dzieci rano karmia i wyprowadzaja bawoly na pola, mezczyni przy orce, kobiety plotkuja, a kaczki flirtuja w stawie. Ot i wszystko.

Gospodyni tez nie proznowala - widocznie alkohol szybko z niej wyparowal, bo od switu krzatala sie po podworku. Poniewaz nic nie mialam ciekawego do roboty to wprosilam sie do kuchni i razem przygotowalysmy nalesniki.... i to bez uzytku miksera! Okazuje sie bowiem, ze wszystko mozna zrobic za pomoca paleczek...

Och uwielbiam te poranki w wietnamskich gorach - sniadanie na swiezym powietrzu, herbata lipton i nalesniki z cytryna i miodem:))

A pozniej jeszcze spacer przez ciemny bambusowy las w otoczeniu tysiecy duzych pomaranczowych motyli, ktore pod koniec maja wlasnie w tych okolicach skladaja jaja i umieraja. Sciezka, ktora prowadzila nas do kolejnej wioski uslana byla strzepkami ich skrzydel... oczywiscie nie bylabym soba, gdybym nie wymyslila historii, ze ulubionym miejscem tego gatunku na zagniezdzenie potomstwa jest ludzkie cialo, takze wszyscy opedzali sie od nich skutecznie:)

Coz jeszcze? Odpoczelismy chwile nad wodospadem, przeszlismy przez kolyszacy sie most i zlapalismy busa do Sa Pa.

Wieczorem Bach namowil nas na przechadzke na "night market", gdzie posrod tandety udalo nam sie odnalezc kolejna maczete etniczna do kolekcji. Zawedrowalismy w koncu pod sam kosciol, gdzie akurat odbywaly sie tance mlodych dziewczyn H'Mong ku czci Matki Boskiej. Nie obylo sie bez skladania kadzidel, kwiatow, swieczek itp. w polaczeniu z prosta, aczkolwiek urocza choreografia w stylu bielanek podczas Bozego Ciala. Egzotyczne, a swojskie prawda?

Kiedy wreszcie skonczyla mi sie tasma w kamerze postanowilismy wrocic do hotelu. Piotrek chcial jeszcze tylko zajrzec na "targ milosci", gdzie podobno nadal mozna obejrzec zaloty miejscowej mlodziezy, ale niestety przyszla ulewa... i nikomu juz w glowie nie byly milostki, a jedynie cieple pataty i kukurydza ze stoiska ukrytego pod parasolem.

Ostatni dzien naszej gorskiej wyprawy uplynal nam na rozmowie z proboszczem, dla ktorego mniejszosci etniczne to temat rzeka. Szkoda, ze nie wszyscy tak chetnie odpowiadali na nasze pytania, ale moze dzieki temu bede miala okazje przyjechac do Sa Pa ponownie.

Ach... zapomnialabym. Okazalo sie, ze potwierdzila sie nasza hipoteza na temat Wietnamu - "zawsze latwiej dojechac niz wyjechac". Nie chcielismy placic agencji turystycznej prowizji za wykupienie biletu, bo wynosi ona okolo 1/3 jego ceny, wiec 15 minut przed otwarciem kas ustawilismy sie grzecznie w kolejce, gdzie oczywiscie jak zwykle odbywaly sie przepychanki. Gdy wybila 4 okienko sie otworzylo i na sekunde wyjrzala z niego kobieta, zeby oswiadczyc nam, ze biletow nie ma. Na szczescie rzucila kilka z ostatniej klasy i tak oto wyladowalismy na twardej drewnianej laweczce. Zeby nas dobic w pociagu przez cala noc panowala lodowata atmosfera - aircondition ustawione na zamrazanie ludzi.

Czy ktos oprocz nas sie zdziwil? Nieeee.... Po prostu wszystkie zaslonki z okien zostaly zerwane dla okrycia, a czesc osob urzadzila sobie na korytarzu sypialniany przedzial. Pol nocy smielismy sie z naszymi sasiadami z technik ukladania sie na malej drewnianej lawce, a ja zostalam nawet zaskoczona prezentem - rajstopami, ktore jak sie okazalo uratowaly mi zycie... no... a jak nie zycie, to przynajmniej udalo mi sie zachowac zdrowie po tej ekstremalnej nocy.

No i tak wlasnie moze wygladac podrozowanie w Wietnamie. Mam nadzieje, ze Ci ktorzy nie boja sie mocnych wrazen, zostali skutecznie zacheceni;)


widok z naszego okna

nasz ulubiony bar;)

bawol albinos - podobno tani, bo leniwy

sezon grillowy oficjalnie rozpoczety
(specjalnosc jajka na twardo i pataty)

Bach na szlaku z globalna ambrozja - coca cola

z nia sie nie zgubisz;)

na skraju ryzowego pola


moi w swoim zywiole, czyli z kamerka w dloni

Artur na laweczce pociagu-zamrazarki

niedziela, 18 maja 2008

trzy razy szlakiem Ho Chi Minha

Grzmi, monitor groznie miga, a ja nadrabiam zaleglosci na blogu. Zdjec niestety nie bedzie - ta opcja zniknela przy polaczeniu proxy:/

Tego posta zamieszczam dla spragnionych wiedzy o tym, co dzialo sie podczas wycieczki naszego wydzialu na poludnie.

Najpierw jednak konkrety:

1. termin: od 14 do 20 kwietnia
2. prawa i obowiazki: studenci zobowiazani sa do posiadania paszportu, nie spozniania sie i przestrzegania prawa SRW. Podkreslam - STUDENCI, bo zgodnie z moimi doswiadczeniami nauczyciele (tylko meski sklad zostal dopuszczony do wyjazdu) potrafili spoznic sie pol godziny, jeden z nich korzystal z uslug masazystek, a paszportow im nie sprawdzalam.
3. plan wycieczki:
> 14.04 Hanoi - Nghe An - Vinh
> 15.04 Vinh - Quang Tri - Hue
> 16.04 Hue
> 17.04 Hue - Hoi An - Hue
> 18.04 Hue - Quang Binh (Phong Nha - Ke Bang)
> 19.04 Quang Binh - Vinh - Thanh Hoa
> 20.04 Thanh Hoa - Hanoi

4.koszta: zadne! poza wyzywieniem rzecz jasna, ale i to musze oplacic kazdego dnia w Ha Noi. Miod na moje serce:)

Teoretycznie wyglada to pieknie - nieznane miejsca oraz integracja z innymi studentami. Teraz kilka slow o tym jak to bylo w praktyce.

14 kwietnia pod budynkiem naszego wydzialu zebral sie spory tlum - obcych osob! Okazalo sie, ze jestem na tyle kiepskim obserwatorem, ze nie zauwazylam wczesniej studentow z Mongolii, Chin i Uzbekistanu! Poza nimi zjawila sie grupa koreanska, polska, rosyjska ze w pomnmiejszonym skladzie.

Po pewnym czasie dolaczyli do nas rowniez nauczyciele (w tym 2 dziekanow), ktorzy szybko usadzili nas w odpowiednich autobusach. I tak Polacy (Cela, Trybusek, Krzys, Ola i Ja) zostalismy zgrupowani razem z Mongolami i Rosjanami oraz Uzbekami(http://pl.wiktionary.org/wiki/Uzbek). W drugim busie - Chinczycy i Koreanczycy, czyli podzial jak najbardziej geograficzny:)

Kontynuujac. Wycieczka miala 4 tryby: wielogodzinna jazda, przerwa na WC i jedzenie, zwiedzanie (2h dziennie) i nocleg. Warto wspomniec, ze organizatorzy nie przewidzieli, ze jezeli zatrzymujemy sie, azby skorzystac z toalety to to musi byc jakies osloniete miejsce, a nie ogrodek za budka, gdzie mozna zjesc pho. Mezczyni nie narzekali, Mongolki zreszta tez (choc elegantki paradowaly w wielkich slonecznych okularach "Diora").

Pierwszego dnia dotarlismy do Vinh. Brzydko - jak zreszta obiecywal przewodnik. 5-pietrowe zolte bloki budowane przez inzynierow ze Wschodnich Niemiec (gdzie nie bylam, ale klimatem przypominaly mi te, ktore widzialem na Ukrainie i Bialorusi). Ale to nie koniec atrakcji! 14 km na zachod od miasta znajdowal sie cel naszej wyprawy - Hoang Tru, czyli kultowe miejsce dla fanow Ho Chi Minha. To w jednej z tamtejszych skromnych chat narodzil sie wielki przywodca narodu. Dom zostal zwiedzony, kadzidla w prywatnej swiatyni zapalone, kwiaty zlozone. Ja w tym czasie obfotografowalam ochroniarza i blue collar workerow na pobliskim polu kukurydzy. Pozniej jeszcze wpadlismy do kolejnego domu, gdzie wujek Ho spedzil mlodzience lata i rzucilismy okiem na swiatynie mu poswiecona.

W tym momencie zaczelam podejrzewac, ze cel naszej wyprawy nie byl jedynie turystyczny.

Na nocleg do Vinh zajechalismy poznym popoludniem. Przezylismy szok. 3*** hotel w centrum miasta, z bufetem i sauna. Ech, gdyby u nas wyjazdy studenckie organizowane byly na takim poziomie. I to za darmo.

To utwierdzilo mnie w przekonaniu, ze cel naszej wyprawy nie byl jedynie turystyczny.

15.04 rankiem juz smigalismy naszym rozowym busemw kierunku... Quang Tri jak to bylo w programie? Nie...

Najpierw pokazano nam oznaczony na drodze waska zolta linią 17 rownoleznik, gdzie przebiegala granica miedzy Wietnamem Polnocnym a Poludniowym. Sesja fotograficzna zostala przerwana przez jadace ciezarowki - najlepszy znak tego, ze podzial ten jest jedynie symboliczny.

I znow godziny w busie w drodze do...? Jak sie okazalo na miejscu - do tuneli Vinh Moc polozonych nad samym morzem. Przed wyjazdem do Wietnamu obiecywalam sobie, ze szerokim lukiem omine miejsca DMZ (strefy zdemilitaryzowanej), ktore sciagaja rzesze turystow amerykanskich (np. lysysch mlodych mezczyzn w koszulkach moro, ktorych spotkalam podczas poprzednich wypraw na poludnie).

Ale stalo sie. Po zwiedzeniu muzeum z wojennymi pamiatkami (i haslami typu: "Byc albo nie byc!" Ton tai hay khong ton tai)przeszlam 2km pod ziemia. Tunele byly schronieniem przez 6 lat dla rodzin rybakow z okolicznych terenow podczas amerykanskich bombardowan. Biegna one na poziomie nawet do 23m i sa dosc przestronne (mieszcza w koncu Westernersow). Male lampy niesmialo oswietlaja nierowna powierzchnie chodnikow, po pewnym czasie robi sie duszno i goraco. Wprost nie do wyobrazenia jest to, iz cale rodziny mieszkaly w malenkich komorach, a na miejscowej porodowce urodzilo sie 17 dzieci!

Z tunelu wychodzi sie na sciezke prowadzaca wzdluz wybrzeza. Nastroj studentow zmienil sie w sekunde, kiedy ich nogi zmoczyly orzezwiajace morskie fale.

Na wieczor zajechalismy do Hue, gdzie mialam okazje poznac jego alternatywna twarz w artystycznej knajpce, gdzie poza skosztowaniem wspanialej grilowanej na trzcinowych palkach wieprzowiny mialam szanse zobaczyc pierwszego w moim zyciu Wietanmczyka z dreadami, ubranego kolorow, ot inaczej.

Nastepny dzien (16.04) poswiecilismy zgodnie z planem w calosci zwiedzaniu Hue. Wprawdzie bez slowa wytlumaczenia organizatorzy zrezygnowali z wieczornego rejsu po rzece Perfumowej, ale nie narzekalam, bo dzieki pozwoleniu dziekana moglam samodzielnie poszwendac sie po starej czesci miasta w trakcie, gdy reszta zwiedzala Cesarskie Miasto.

Mialam nadzieje, ze zastane otwarte Muzeum Krolewskich Sztuk Pieknych, ale niestety kwiecien to miesiac renowacji. Coz wiec robic? Pochodzilam sobie po ulicach, gdzie na co drugim drzewie wisza klatki ze spiewajacymi ptakami (zlosliwosc ludzka pokazywac wiezniowi, co traci bedac za kratkami). Wyglada to jednak ladnie, a wraz z ospala atmosfera tworzy sielski obrazek.

Po dotarciu na miejsce zbiorki ruszylismy do pagody Thien Mu - to juz 4 raz dla mnie, wiec zadne wow, ale mialam okazje po raz kolejny zrobic zdjecie "dzwoniacemu przez komorke" Buddzie oraz pozazdroscic mnichom zbioru 18 figur arhatow(muoi tam vi la han).

Podstawowe zabytki Hue zostaly zaliczone, wiec moglismy przejsc do dalszej czesci programu. A wlasciwie pojechac - na pobliska plaze. Czegos takiego to jeszcze nie widzialam - morze owszem urocze - grzywiaste fale, a w wodzie chlodzace sie male koniki (bynajmniej nie morskie), aleee... ilosc smieci i ordynarne zachowanie miejscowych przeszly moje oczekiwania.

A na marginesie malenka wzmianka o roznicach miedzykulturowych. Obmawiane beda tym razem dla odmiany nie Wietnamki, a Chinki. Przez cala trase - rozesmiane, towarzyskie i... oszczednie ubrane. Tu dekolt, tu krotkie (naprawde KROTKIE) spodenki, przy czym figury nie stereotypowo chude, a pelniejsze. W Polsce pewnie nie zrobiloby to na nikim wrazenia, ale (przynajmniej) w Ha Noi uznane byloby to za "dosc kontrowersyjne", zeby nie okreslic tego mocniejszymi slowami. Otoz te same frywolne Chinki nad morzem okazaly sie niezwykle pruderyjne - nie przebraly sie w seksowne bikini, o nie... w ogole sie nie przebraly:)

Ja z plazowaniem rowniez nie zaszalam - polozylam sie na macie i staralam sie nie zauwazac lezacych wokol smieci. Nie potrafilam, wiec zamknelam oczy.

Na kolejny dzien czekalam z niecierpliwoscia - 17.04 miala odbyc sie zapowiedziana wyprawa do Hoi An. Po przeczytaniu poprzednich postow z miejscem tym powinniscie miec raczej pozytywne skojarzenia - mnostwo zabytkow + doskonale jedzenie. Wszystko byloby piekne, gdyby nie 2 fakty. Z Hue do Hoi An jedzie sie 4 godziny, co daje 8 godzin jazdy w ciagu jednego dnia i 2 godziny zwiedzania. Po drugie organizatorzy powinni domyslic sie, ze chociaz uczymy sie wietnamskiego to nadal jestesmy obcokrajowcami, dlatego powinni kupic nam wejsciowki dla OBCOKRAJOWCOW. Moze 40.000 dongow, czyli 6,50 zl w cenie wyjasni czym mogli sie kierowac podczas zakupu. Ech.

Po zjedzeniu nalesnika (pycha!) nabralam sil na zwiedzanie i wlasnie wtedy cala sprawa z biletami wyszla na jaw. Wiekszosc studentow poddala sie i ruszyla na zakupy. Ja nie dalam jednak za wygrana i w koncu bileterzy ustapili.

Udalo mi sie zwiedzic:

> Muzeum Historii i Kultury

nic nie zapamietalam, wiec pewnie nic nie wzbudzilo moich emocji. Wedlug przewodnika znajduja sie w nim brazowe dzwony i urny grzebalne plemienia Sa Huynh.

> swiatynie chinska (sale zgromadzen) Trieu Chau - bogato rzezbiony, pozlacany oltarz (podobno sprzed 250lat!)

> swiatynie Hajnanska, gdzie udalo mi sie wejsc, poniewaz bileter spal:) Upamietnia ona masakre 108 chinskich kupcow przez wietnamskiego cesarza Tu Duc(wyczytane z przewodnika, poniewaz pamiatkowa tablica jest w jezyku chinskim).

> Mieu Quan Cong - swiatynia, ktora jest sercem/centrum Hoi An. Zostala przeze mnie poprzednio pominieta, bo po prostu nie pozornie wyglada. Ale warto zajrzec do wnetrza. Zostala wybudowana w 1653 roku ku czci chinskiego dowodcy Quan Conga, ktory zostal przyjety przez kulture wietnamska jako symbol "prawomyslnosci, szczerosci, uczciwosci oraz sprawiedliwosci". Jak glosi napis wewnatrz budowli - w zbiorach znajduja sie wszystkie wiersze stworzone przez ksiecia Nguyen Nghiem i polnocno-wietnamskich generalow, ktorzy przybyli do Hoi An w 1775.
Swiatynia zachwyca kolorami, a inni turysci nie uprzykrzaja zwiedzania, bo po prostu rzadko do niej zagladaja.

> na koniec wyprosilam wejscie do domu i prywatnej kaplicy rodziny Tran. W srodku znajduje sie oltarz, gdzie po smierci zmarlych wstawiane sa drewniane pudelka (przypominajace dawne piorniki) z metalowymi plakietkami (dla mezczyn w ksztalcie liscia, dla kobiet okragle). Pudelka par maja podobne kolory. Kiedy juz sie napatrzylam to w ruch poszly monety - aby wywrozyc sobie szczescie nalezy wyrzucic w glinianej misie 2 takie same symbole - "reszki" lub "orly". Pierwszy raz spotkalam sie z takim obyczajem, ale jak sie okazalo rodzina Tran specjalizuje sie w odkopywaniu i odnawianiu starych monet. Pozniej nastapila przechadzka komercyjna, czyli "patrz w ilu miejsach mozna ustawic pamiatki na sprzedaz", czyli przyklad wietnamskiego zmyslu interesu. Swoja droga ciekawe, gdzie oni spia - pomiedzy koszami porcelany, jedwabnymi szalikami czy na kopcu slynnych monet.

No i to byly moje ostatnie odwiedziny w Hoi An - nie zwiedzilam jedynie Muzeum ludu Sa Huynh oraz domu rodziny Quan Thang. Jakos to przezyje.

18.04 to dzien z serii wspominania wojny. Rano z Hue wyjechalismy w kierunku polnocnym, ale nie dotarlismy na zaplanowane wczeniej zwiedzanie jaskin Phong Nha.

Po wyjsciu z autokaru okazalo sie, ze jestesmy w pominietym wczesniej Quang Tri. Z czego slynie to miejsce? Z dawnej twierdzy zbombardowanej przez Amerykanow. I znowu nastapil rytual - kadzidla, kwiaty... tym razem na wielkim oltarzu przypominajacym bardziej rzezby lingama i joni Czamow w stylizacji arabskiej niz architekture wietnamska. Wiecej na zdjeciach, ktore umieszcze... kiedys.

Na terenie znaduje sie rowniez muzeum ze zdjeciami usiechnietych wietnamskich zolnierzy i haslami typu "Usmiech przeciwko bombom i pociskom" (Nu cuoi thach bom dan). Dodam tylko, ze bomb zrzucono tu 328.000 ton, a z twierdzy niewiele pozostalo (nawet brama wejsciowa, okazuje sie byc tylko rekonstrukacja). Komentarz wydaje mi sie zbedny.

Po drodze na nocleg minelismy slynne miejsca: samotnie stojaca sciane kosciola oraz zbombardowana szkole buddyjska - slady po bomardowaniu sa niemym znakiem minionych cierpien.

Widomym znakiem sa dane: co miesiac w tej prowincji 7 osob traci zycie od niewypalow.

I znowu dla orzezwienia zatrzymujemy sie nad morzem - zaczynam podejrzewac, ze to taktyka naszych nauczycieli na uspokojenie naszych mysli.

Nocujemy w Quan Binh - sennym nadmorskim kurorcie, gdzie trudno znalezc cos do jedzenia w przystepnych cenach. Za to po restauracji biegal bialy miniaturowy kroliczek. To dziwne, bo przez cala wycieczke na poludnie pod stolikami hasaly zwierzeta - raz golebie, raz male szczeniaczki, a raz... wlasnie kroliczek. Czy mozna to nazwac zywa reklama jakosci i swiezosci podawanego w tych miejscach miesa? Wole o tym nie myslec.

Plazowiczom szczerze moge polecic to miejsce pod wzgledem czystosci i jakosci plaz. No i ten spokoj. Pustka. Tylko czujny wzrok miejscowych. Prawie, ze big brother.

Koleny dzien stal pod wielkim znakiem zapytania - w koncu przeciez przestalismy zwiedzac z planem. Ale ku mojemu milemu zaskoczeniu dojechalismy do najwazniejszej destynacji tej wyprawy - jaskin Phong Nha w parku narodowym Ke Bang, ktore w 2003 r. zostaly wpisane na slynna liste UNESCO.

Moje wrazenia? Po prostu cudowne. Usadzeni zostalismy na dlugich lodziach, dzieki ktorym moglismy zwiedzac - plynac. Lasy stalagmitow i stalaktytow zostaly uwydatnione dzieki kolorowym swiatlom, do tego chmary nietoperzy. A na deser zmrozony jogurt naturalny i chce sie zyc.

Ostatni dzien (20.04) to opoowiesc o niekonczacej sie drodze, wiec napisze tylko, ze czas mijal baaardzo powoli, ale w koncu dotarlismy do domu, do Ha Noi.

Mimo, ze uwielbiam podroze i po dwoch tygodniach juz mnie gdzies ciagnie to tak milo jest miec ten swoj mikrokosmos, miejsce gdzie mozna powracac.

A tak a propos. Jeszcze tylko 26 dni i bedziemy w Polandzie. Do zo, narta pa!

wtorek, 13 maja 2008

spozycie pyzy - zakazane!

Dlaczego tym razem nie pisalam? Nie dlatego, ze chociaz Pyza mam nature leniwej kluski, ale dlatego, ze niestety mozliwosc publikowania postow na stronie blogger.com zostala zablokowana przez mojego dostarczyciela internetu (a to jezeli sie nie myle vinaphone lub pokrewna mu instytucja panstwowa majaca zwiazek z Buu Dien, czyli poczta, ktorej pracownikiem jest nasz wlasciciel). Wszystko to wydaje sie jakies pokretne, ale tak to juz jest w kraju, gdzie poczta zalatwia latarko-paralizatory dla policji...

Z ostatnich rewelacji - zakupilam upragniona bransoletke z jadeitu. Nie obylo sie jednak bez problemow. Niby wcisnelam ja do polowy dloni, ale wolalam nie silowac sie u jubilera, wiec z pomoca plynu do naczyn mialam nadzieje zalozyc ja w domu. Nie wyszlo - efekt: utknela przy wciskaniu, co prawie doprowadzilo mnie do lez. Po zdjeciu zostaly mi sine slady i rozgoryczenie na to, jaka gruba tay ma Ta^y, czyli jaka gruba lapke ma Westerners, czyli we wlasnej osobie JA.

Coz robic? Dwa dni pozniej przy okazji zakupow w centrum postanowilam ja wymienic. Pani najpierw udawala, ze nie wie o co chodzi, wiec mowilam glosno i wyraznie swoim kiepsciutkim wietnamskim. To ja w koncu zmusilo do poszukiwan wiekszego rozmiaru. Troszke ponarzekalam, ze a to kolor mi sie nie podoba, a to wyglada na mala, wiec zniecierpliwiona pani postanowila mi udowodnic, ze bransoletka na pewno pasuje. Za chwile pojawilo sie przede mna wiaderko z woda i plyn do naczyn. Kucnelysmy sobie na srodku chodnika, gdzie wszyscy mogli nas obserwowac - oto starsza Wietnamka w okularach wciska mlodej turystce kamienne kolko na lapke, a ta druga wyje z bolu. W koncu nie wytrzymalam - lzy same polecialy z oczu, a sprzedawczyni uswiadomila sobie, ze chyba tym razem trafila na oporna materie. I to doslownie, bo po zdjeciu bransoletki pozostaly mi since. Oczywiscie wszyscy sprzedwacy (w liczbie 4)w sklepie 2x1m byli swiadkami tej sytuacji, ale udawali, ze nic sie nie stalo i slodko szczerzyli mordki. Ech... babka w koncu musiala sie poddac - zakleila mi reke plastrem i wreczyla wieksza bransoletke, ktora jakos cudownie sie znalazla zawinieta w czerwony papier.

A zeby tego bylo malo jakos wieczorem przypomnialam sobie, ze nie sprawdzilam dokladnie jakosci mego zakupu, bo za bardzo skupiona bylam na uzalaniu sie nad soba. Na szczescie znajomy jubiler potwierdzil jakosc bransoletki - jadeit chinski i to w dobrej cenie. No i tak wlasnie moga wygladac zakupy w Wietnamie, strzezcie sie!

środa, 23 kwietnia 2008

w klimacie majowki

Nawet Mama oczarowana Wietnamem musiala przyznac, ze pogoda w Ha Noi nie nalezy do najpiekniejszych - od poczatku kwietnia prawie kazdego dnia padalo, a wlasciwie mzylo. Wilgotnosc bliska 100%, ubrania kiepsko schna, a lapki sie kleja. Coz robic? Trzeba udac sie na poszukiwanie slonca...

Wieczorkiem 5 kwietnia ruszylysmy w podroz na poludnie, a dokladniej do Wietnamu Srodkowego, czyli Mien Trung.

Nastepnego dnia obudzilysmy sie juz w Hue, gdzie po zameldowaniu sie w hotelu ruszylysmy na miasto - tym razem na rowerach. Za dwa dolary dostalysmy stare wysluzone wehikuly, ktore znacznie ulatwily nam poruszanie sie miedzy pagodami a cesarskim miastem.

Jadac wzdluz Perfumowej Rzeki mialysmy okazje nacieszyc sie wspaniala pogoda - intensywnie niebieskim niebiem, co rzadko spotykane jest w Wietnamie, a przynajmniej w jego polnocnej czesci, sloncem i delikatnym wiatrem. Do pagody Thien Mu dotarlysmy po 20 minutach, zrobilysmy szybka rundke, obfotografowalysmy mnichow i ruszylysmy w strone Twierdzy Hue.

Po dotarciu na miejsce zaparkowalysmy nasze strzaly, zakupilysmy mia da (napoj z trzciny cukrowej) i obeszlysmy wszystkie mozliwe pawilony. Aby tradycji stalo sie zadosc Mama zrobila sobie zdjecia w stroju wietnamskiej cesarzowej:)

No, ale to nie koniec atrakcji! Po krotkim odpoczynku znowu wsiadlysmy na rowery i pommknelysmy przed siebie - najpierw ulica Le Loi kolo slynnych malinowych szkol, a pozniej Dien Bien Phu. Droga piela sie raz w gore raz w dol, wiec troszke sie napedalowalysmy, ale warto bylo poniewaz mialysmy okazje zajrzec do polozonych w jej okolicy pagod. W jednej z nich odprawiane byly wieczorne modly, wiec nie wchodzilysmy do srodka, a jedynie z bocznej lawki obserwowalysmy buddystow. Co ciekawego z naszych obserwacji wyniklo?

1. do swiatyni przyszli glownie starzy ludzie,

2. ubrani byli oni w specjalne stroje do modlitwy, czyli szare dlugie "tuniki"

3. siedzieli w kolkach skladajacych sie z 6 do 8 osob, (nie byli zwroceni twarza do oltarza jak w KK)

4. jeden z mnichow recytowal glosno sutry, ale inni nie powtarzali ich za nim... rozmawiali w swoim gronie

5. chociaz w Wietnamie rzadko spotykam palace kobiety to wlasnie pod ta pagoda w czasie modlitw widzialam przechadzajace sie po dziedzincu stare kobietami z papierosami.

6. za to mlodzi mnisi byli dla nas bardzo uprzejmi - pozwolili nam przejsc sie po ogrodzie, wypytywali nas o pochodzenie etc.

Ot i wszystko.

Kiedy slonce chylilo sie juz ku zachodowi postanowilysmy pojechac jeszcze do konca ulicy, gdzie za tajemnicza brama znajduje sie Esplanada Nam Giao. Poniewaz nie moglam rozszyfrowac napisow przed wejsciem to po prostu ruszylysmy przed siebie nie wiedzac, co nas czeka:)

Posrod parku pelnego sosen o dlugich iglach znajduje sie okragly plac na wzniesieniu - to tu od 1806 roku cesarze z dynastii Nguyen podczas uroczystych obrzedow skladali ofiary i modlili sie o kolejne lata wladzy.

Miejsce to urzeklo mnie swoim spokojem, a iglaste drzewa wywolaly wspomnienia o domu, gdzies tam daleko w Falbanicy.

Poniewaz zaczynalo sie juz sciemniac wskoczylysmy na nasze rowery i ruszylysmy w droge
powrotna. Po drodze zahaczylysmy jeszcze o restauracje podajaca dania regionalne, ale nie jestem fanka kuchni Hue, wiec tylko na przestroge napisze, ze w Wietnamie nie warto probowac tom chua (krewetek w sosie kwasnym), bo sa niezjadliwe.

Nastepnego dnia (08.04) juz o 8 siedzialysmy w autokarze do Hoi An. Po 4 godzinach jazdy znalazlysmy sie w okolicy hotelu, w ktorym nocowalam poprzednio. Dostalysmy co prawda gorszy pokoj, ale za niska cene, wiec nie narzekalysmy zbytnio.

Po zakupie biletu na 5 zabytkow, przebieglysmy sie ulicami Hoi An do:

> Muzeum ceramiki - mialysmy okazje porownac ceramike chinska i wietnamska. Wnioski na podstawie kilku waz i fragmentow talerzy - chinska jest malowana bardziej starannie, a w wietnamskiej od wiekow powtarzaja sie te same motywy. Wystawa niewielka, za to mozna pochodzic po starym korytarzowym domu, a to juz jest atrakcja:)

> Kantonska Swiatynia Quang Trieu - na scianie znajduja sie popularne w tym regionie malowidla scienne przedstawiajace cztery pory roku, oraz naprawde oryginalne (ocena subiektywna - tak naprawde oryginalne, bo nie wietnamskie - te nam sie juz obyly) wizerunki starca lecacego na zurawiu. Zwrocilysmy rowniez uwage na pieknie rzezbione belki oraz przerazajaca (jak to okrelsila Mama "szatanska" wysoka na 2,5m figure kozla ogrodzie za pawilonami.

> Dom kupiecki Phung Hung - zbudowany w 1780 r., zapewne kryje w sobie wiele pieknych przedmiotow, jednak wszystko przeslaniaja porozkladane w pomieszczeniach pamiatki - jedwabne szlafroczki, obrazy, obrusy i serwetki recznie tkane. ech... Wietnamczycy moze maja glowe do interesow, ale zwiedzanie w tym miejscu zorganizowane jest naprawde kiepsko.

Co poza tym robilysmy w Hoi An? Przede wszystkim wedrowalysmy malymi uroczymi uliczkami pelnymi galerii i sklepow:) Zjadlysmy rowniez rewelacyjny obiad w Citronella - restauracji nad rzeka, w ktorej zaserwowano nam pyszna salatke grecka z PRAWDZIWA feta, a nie polska czy wietnamska podroba. Rewelka.

Kolejny dzien (08.04) spedzilysmy natomiast plazujac, ale nie byle gdzie tylko na wyspach Czamow, a dokladniej smazylysmy sie na najwiekszej z nich, czyli Lao (Gruszce). No, ale zacznijmy od poczatku.

Ten sloneczny piatek rozpoczal sie pechowo, poniewaz busik, ktory mial nas zabrac do portu przyjechal za wczesnie, wiec teroretycznie sie spoznilysmy. Powiadomila nas o tym nie przewodniczka, ale wielka gruba Australijka. Koszmar. Mimo usilnych staran nie zdolala nam jednak zepsuc nastroju, bo po 30 minuch siedzialysmy sobie juz w lodzi i rozmyslalysmy o tym co nas jeszcze tego dnia czeka. Wpierw sniadanko = woda + slodka buleczka. Do tego fale. I Ja. Troszke nami pobujalo, ale zakonczylo sie bez wygladania za burte:)

Wyspy Czamow oddalone sa od Hoi An o ok. 20 km, wiec aby je zobaczyc trzeba wyplynac w dalekie morze. No i wreszcie - pierwsza, a za nia druga - male gorki nie zamieszkane, bo strome i skaliste. My jednak doplynelismy do najwiekszej - tam to znajduje sie wioska (turysci moga poogladac rybakow reperujacych sieci), a w niej muzeum (gipsowe figury krabow i sloiki z rybkami w formalinie) oraz swiatynia (i znow Hanh Lieu - wietnamska bogini wylewajaca wode z butelki). Koniec atrakcji.

Po zakupach na targowisku wsiedlismy ponownie na lodz. Obczestowalam wszystkich oc, czyli slimaczkami (wiecej zabawy z wyjeciem zawartosci niz jedzenia). Po 15 minutach podplynelismy do zatoki, gdzie w cudownie przejrzystej wodzie probowalismy wypatrzec jakies rybki. 20 osob plywajacych w maskach odstraszylo jednak wszystko, co w okolicy moglo sie znajdowac, wiec po krotkim czasie dobilismy do brzegu na lunch.

A po lunchu... plazowanie! Palmy, drobny jasny piasek, niewielke fale. CUDOWNIE.

Wszystko, co dobre szybko sie jednak konczy. I tak po 3h relaksu, 1,5h drogi powrotnej z jeszcze wiekszymi falami znalazlysmy sie w hotelu, gdzie okazalo sie, ze spalilysmy sie od stop do glow:) Warto bylo... hehe

Nastepnego (09.04) od rana zajadalysmy sie nalesnikami z bananami i sosem pomaranczowym w naszej ulubionej knajpce. Pozniej przeszlysmy sie na wystep tradycyjnego zespolu. Tym razem byl nieco krotszy, w pomniejszonym skladzie, ale i tak naprawde dobry (zwlaszcza moja ulubiona czesc - wystep zlego wojownika).

O 14 natomiast wsiadlysmy w busa do Ha Noi. Po drodze jeszcze w 6km tunelu wybuchl pozar, wiec utknelysmy na pewien czas, ale ostatecznie szczesliwie dotarlysmy do domu.

Podsumowujac:

Po raz kolejny w ciagu niedlugiego okresu czasu mialam okazje odwiedzic Wietnam Srodkowy. Tym razem jednak atmosfera calego wyjazdu byla bardziej sielankowa i leniwa...

Wynajecie roweru w Hue bylo idealnym rozwiazaniem (pomimo spalonych plecow), wycieczka na wyspy Czamow po prostu genialna, a zakupy w Hoi An udane. Z Mama dogadzalysmy sobie na kazdym kroku hihi wiec wyjazd po prostu musze okreslic jako BAAARDZO udany i relaksujacy.




Mama przed Brama Cesarskiego Miasta w Hue

Cesarzowa z Falbanicy;)

Mama w Hoi An (w tle slynne jedwabne lampiony)

Kantonska swiatynia w Hoi An

Rzeka Perfumowa

rajska wyspa cu Lao Cham



niedziela, 13 kwietnia 2008

wielki bialy ptak przywiezc nam szynka

Oj, rozpisalam sie w ostatnim poscie:) Moze teraz bedzie odrobine krocej...

Wierzcie lub nie, ale moja Mama wybrala sie do mnie z wizyta. Juz na kilka dni przed przylotem sprawdzilismy trase z naszego domu na lotnisko, zrobilismy rundke po hotelach i zaplanowalismy atrakcje. I stalo sie - dzielna podrozniczka Ewa z Falbianicy dotarla do Ha Noi dnia 25.03 o godz. 11:45.

Wraz z Mama przylecialo prawie 20kg smakolykow z Polandu - czekolady, mieska i serki od dwoch rodzin: Blazejczykow i Polonskich. Lodowka pelna, mordki szczesliwe.

Podczas 3 tygodniowego pobytu Mamy kazdego dnia staralismy sie zwiedzic inne miejsce i zjesc cos wyjatkowego.

1. Na pierwszy rzut poszla swiatynia Ngoc Son na jeziorze Hoan Kiem - 5 minutek od... dunskiego hotelu JYSK, w ktorym zatrzymala sie Mama. Kolacyjke zjedlismy natomiast w tradycyjnej wietnamskiej restauracji - specjalnoscia wieczoru bylo lau ca - czyli "zupa" rybna w trybie samoobslugowym.

2. Obieglismy rowniez Muzeum Historyczne - to byla dla nas pierwsza wizyta w tym miejscu. Z wewnatrz wyglada rewelacyjnie - zolta elewacja, podkrecone daszki, zielone szyby, czyli azjatycki kllimat jak sie patrzy. Wewnatrz natomiast troche gorzej - duzo fragmentow ceramiki, muszelek i wloczni. Do cenniejszych rzeczy zaliczyc za to mozna piekna inkrustrowana macica perlowa komode oraz rzezby Czamow (oczywiscie to odczucie subiektywne). Ogolnie - jestem zawiedziona, Artur znudzony, a Mamie chyba do gustu przypadla bardziej wspolczesna sztuka wietnamska.

Za to kolacja w japonskiej restauracji Asahi byla po prostu genialna - wepchnelismy sie co prawda bez rezerwacji, wiec dostalismy kiepska miejscowke kolo kuchni, ale wrazenia smakowe - niezapomniane. California spring rollsy po prostu rzadza!

3. Mama musiala tez poznac bardziej komercjalna strone miasta - oblecialysmy wszystkie mozliwe sklepy w centrum, zakupilysmy mnostwo rzeczy i zmeczone usiadlysmy przy sinh to (koktajl mleczno-owocowy) w studenckiej knajpce pod katedra sw. Jozefa.

Pozniej natomiast dolaczyl do nas Artur i zjedlismy lunch w najlepszej (moim zdaniem) restauracji podajacej tradycyjne dania wietnamskie "Quan an ngon", czyli smaczna jadłodajnia. Nazwa moze mylic, bowiem tylko ceny sa na niskim poziomie - dania przygotowywane sa na oczach klientow w niewielkich stoiskach reprezentujacych kuchnie danego regionu, kelnerzy i kelnerki, sa nie tylko urodziwi, ale rowniez sluza chetnie pomoca.

4. W drodze do cytadeli Mama miala okazje sfotografowac sie ze straznikiem Ambasady RP i odpoczac pod mauzoleum Ho Chi Minh'a popijajac swiezego kokosa. Kolo "glownej kadzielnicy" zakwitly drzewa. Pary na motorkach delektowaly sie zapachem wielkich rozowych kwiatow, wiec i nam udzielila sie atmosfera letniego popoludnia. Ale... w koncu trzeba bylo dojsc do cytadeli. Tam natomiast pozornie wiele sie nie zmienilo - nadal wejsciowki sa darmowe, budynki w ruinie... natomiast sala z mapa Wietnamu przerodzila sie w sklepik z pamiatkami, na drzewach wyrosly jeszcze male owoce mit (chlebowca), a w powietrzu unosil sie slodki zapach kwiatow grejpfruta. Cudo. Warto jednak odwiedzac te same miejsca wielokrotnie, bo za kazdym razem dostrzega sie inne szczegoly.

5. Dzieki Mamie po raz kolejny mialam okazje zajrzec do Swiatyni Literatury, czyli Van Mieu. Dojechalysmy do niej po burzujsku - ryksza. Obfotografowalam Mame przy wszelkich mozliwych eksponatach - przy ozdobnych drzwiach, czerowonych kolumnach, na galezi :), wraz z kamiennym straznikiem, przy steli z glowa zolwia, przy cesarskich szatach.

Co nowego slychac w Van Mieu? A niewiele.. tylko w donicach z bonzai wyrosly sliczne zolte muchomorki.

Tego dnia kolacje zjedlismy az dwie - pierwsza zachodnia w australijskiej knajpce Kangaroo, a druga wietnamska, a do tego na ulicy! Na pierwszy rzut poszedl gotowany krab, a doprawilismy sie jeszcze malzami. Ech, ta Matka nas rozpuscila:)

6. O prima aprilis (01.04) zupelnie zapomnielismy, za to zafundowalismy sobie tego dnia wyprawe do Pagody Perfumowej (chua Huong). I dla Mamy i dla nas bylo to miejsce jeszcze nieodkryte. Wlasciwie tak naprawde to nie jedna pagoda, a caly kompleks swiatynny polozony 62km na poludniowy zachod od Ha Noi.

Pogoda nas nie rozpieszczala - chlodno, mzawka, a my lodzia Potokiem Jaskolczego Ogona (Yen) plynelismy mala metalowa lodzia do celu naszej pielgrzymki.

Kiedy dotarlismy do przystani czekalo nas jeszcze wejscie kamiennymi schodami na wzgorze. Po drodze mijalismy jadlodajnie z wywieszonymi na hakach martwymi zwierzetami - kozlami, psami, sarenkami i innymi nieznanymi oraz... kotami. To juz barbarzynstwo jesc kota, psa jeszcze zniose... ale zwierze obdarzone taka osobowoscia, tak subtelne... Ech, ciekawe co by na to powiedzialy nasze grube kociska z Falbanicy:)

No w kazdym razie... cala trasa do pagody to nie jakies tam medytacje podczas wspinaczki tylko ucieczka przed natarczywymi handlarzami, sutrami wyjacymi z kazdego telewizora i zlodziejami (wiedzialam, ze ta pani nie przez przypadek lapala mnie za nadgarstek... miala pecha - zegarek na wszelki wypadek zostal w Polandzie).

My, wiec zaraz po lunchu stwierdzilismy, ze jako nie-buddysci wjedziemy sobie kolejeczka na sama gore. Widoki piekne, bo pozbawione tych tlumow. Co jakis czas bylam tylko chwytana za dlon przez babcie-narkomanke (zucie betelu wychodzi na jaw przy pierwszym usmiechu). Co mnie zaskoczylo - te staruszki wcale nie byly rozgadane i usmiechniete, ale traktowaly mnie po prostu jak jakas rurke do podtrzymywania - zadnego dziekuje, zadnego spojrzenia. Towarzyszyly mi kilka krokow i lecialy sila rozpedu dalej przed siebie... aby wepchnac sie, gdzies pod jakis ofiarny oltarz.

Kontynuujac... mimo wypadku Artura, ktory zbil sobie palec u nogi wysiadajac z kolejki dotarlismy w koncu do groty Huong Thich, gdzie przedzierajac sie przez tlumy wczuwalismy sie w ten szalenczy klimat. Ludzie jak w goraczce lapali krople wody spadajace ze skal, smarowali pieniedzmi sciany, owoce spadajace z talerzy ofiarnych turlalysie po ziemi... A na srodku obstawieni swiecami mnisi z glosnika nadawali rytmicznie sutry. Mama myslala, ze to jakas sekta, a nie buddysci. Trudno sie z nia nie zgodzic... ale nie bede tu wnikac w nauki Buddy. Nie chcialabym po prostu nikogo urazic -w koncu w Polsce tez religijnosc niektorych osob odbiega od wyznaczen Kosciola Katolickiego.

Droge powrotna odbylismy rowniez kolejka, z czego szczerze ucieszyl sie nasz przewodnik, ktory zwolniony zostal z obowiazku pielgrzymowania w te i wewte.

Po wypicu pysznej wietnamskiej kawy (a propos Wietnam jest 2. na swiecie najwiekszym eksporterem kawy, po Brazyli rzecz jasna) moglismy wspiac sie do pobliskiej pagody Thien Tru. Przeszlismy przez pieknie zdobione drewniane wrota, Mama miala sesje zdjeciowa kolo zielonych pso-lwow, a ja cicho siedzialam i podgladalam tajemnicze obrzedy. Przewodnik powiedzial mi, ze wykonuje sie je jako cos w rodzaju pokuty za bardzo zly czyn. W kazdym razie wygladalo to tak: staruszki siedzialy w koleczku na podlodze swiatyni, a po srodku nich skakal ubrany na czerwono mezczyna, trzymajacy w dloniach talerz ofiarny. Oczywiscie skaczac rozrzucal znajdujace sie na talerzu owoce, ktore cudownym sposobem znalazly sie w moich rekach. Mama i Artur rowniez obrzuceni zostali orzechami betelowymi. Podobno to wielkie szczescie, wiec zachowalismmy je na pamiatke. Na koniec zakupilismy jeszcze miejscowe bulki w ksztalcie krabow (swiezo wyjete z pieca!) - szkoda, ze nie takie smaczne jak piekne.

Wracajac mijallismy Wietnamczykow upakowanych na lodziach jak sardynki w puszczce - zwykle machali nam i wyprzedzali smiejac sie, ze ludzie z Zachodu sa za ciezcy, zeby plynac szybciej. Nasz przewodnik podrywal mlode dziewczyny z innych lodzi, zaczelo sie robic coraz zimniej i ciemniej i z kazda minuta atmosfera buddyjskiej pielgrzymki uciekala w sina dal.

7. Nastepnego dnia wybralismy sie do Muzeum etnograficznego - ja juz na wejsciu obkupilam sie w materialy o mniejszosciach etnicznych, natomiast Artur z Mama troche mniej entuzjastycznie podchodzili do calej wyprawy. Obejrzelismy nowa wystawe pt. " Zjedlismy las..." Georges'a Condominas'a , ktory badal zwyczaje ludu Mnong Gar z Centralnego Plaskowyzu.

Ja poczulam sie jak w swoim zywiole - zwlaszcza, ze wczesniej nie mialam okazji zwiedzic pietra poswieconego m.in "moim" Hmong'om z regionu Lao Cai. Arturowi i Mamie chyba bardziej spodobala sie wystawa na wolnym powietrzu - po raz kolejny zrobilismy rundke po domach mniejszosci, tym razem jednak w towarzystwie tlumow dzieci krzyczacych "hello". Po 20 odpowiedzi na "hello" czlowiek zaczyna nienawdzic nie tylko tego powitania, ale rowniez dzieci.

Zapomnialabym - Mamie tak naprawde najbardziej podobaly sie haftowane obrazy, ale nie takie etniczne... o nie... takie artystyczne... za 4000 ZŁOTYCH nie dongow sztuka:))

8. W piatek (04.04) Artur obwiozl nas po wszelkich mozliwych pagodach - zaczelo sie od chua Mot Cot, czyli Pagody na Jednej Kolumnie (wstawili rozowe i zolte sztuczne kwiaty, obciach), pozniej 3 nad jeziorem Zahodnim (Ho Tay):

>swiatynia Quan Thanh (jedna z 4 strzegacych miasta),

>pozniej chua Ho Tay na koncu cypla, ktora odwiedzilam juz po raz trzeci! Z nowosci: na placu postawili tron zlocony ozdobny w smocze glowy, do tego zolte parasolki i oltarz z kadzidlami i pomaranczkami. Aaaa... tygrysy nadal stoja pod oltarzem i przyjmuja jajka, wodke, papierosy i pieniadze:)

>na koniec zostawilismy sobie moja ulubiona pagode, ktorej nazwy nie znam - Mamie tez sie spodobala, chociaz byla w przebudowie. Odnalazlam kolejna tajemnicza rzezbe dziecka na dachu - czyzby to mlody Budda? Na scianie pojawily sie tez papierowe buciki... nie mam pojecia jak, skad i po co... niestety:/

A o tym jak spedzilysmy z Mama ostatnie dni jej pobytu w poscie nastepnym... cdn:)


Mama w Asahi ( 3 tygodnie kursu jedzenia paleczkami)

Mama w "Quan an ngon"

Artur w romantycznej alei kolo "glownej kadzielnicy"

ryksza przez swiat... no moze przez Ha Noi:)

taki duzy pancerzyk, a tak malo mieska

w pagodzie Thien Tru

wyroby "etniczne"

w domu E De


wieze z wodki, piwa, ciastek ryzowych i jablek...
w chua Ho Tay




a tak wlasnie wygladaja tajemnicze papierowe buty


sobota, 12 kwietnia 2008

na poludnie od granicy, na zachod od slonca

Tak jak obiecalam odgrzebuje w zakamarkach pamieci slady ostatnich wydarzen.

Jakos na poczatku marca dostalam od Asi z grupy stypendialnej zaproszenie na wyjazd na poludnie. Artur zostal w domku... o powodach jego decyzji nie bede wspominac (swoja droga byla to dla nas okazja zobaczenia jak wyglada wietnamski swiat w pojedynke).

W sobote (15.03) stawilam sie pod agencja turystyczna, gdzie wczesniej Asia zakupila bilety na open bus - dla niewtajemniczonych - za okolo 30 dolarow mozna objechac Wietnam wysiadajac i wsiadajac w wybranych miastach.

Mysli o czekajacych nas przygodach wprowadzily mnie w dobry nastroj, ktory jednak nie trwal zbyt dlugo - w ostatniej chwili tzn. kiedy wszyscy siedzieli juz w autobusie pani z agencji oznajmila, ze nie ma dla nas biletow na dalsza czesc wyprawy i bedziemy mialy 4 godziny postoju. Ech... slodkie zycie! Po krotkiej wymianie zdan z Wietnamka, ktora udawala, ze nie wie dlaczego mamy do niej pretensje, zmienilysmy cel podrozy i wsiadlysmy do busa, ktory zawiezc mial nas do wiekszego autokaru.

Jadac zatloczonymi ulicami Ha Noi odzyskiwalam spokoj wewnetrzny. Po godzinie wysadzono nas na jakims przedmiesciu, gdzie przez godzine czekalysmy na autokar - agencja turystyczna nie zapewnila oczywiscie siedzen, wiec szwendalysmy sie po okolicy i narzekalysmy na wietnamska organizacje.

W autokarze okazalysmy sie byc jedynymi bialymi, wiec nikt nie przejmowal sie tym, ze muzyka wietnamska puszczona na caly regulator moze nam w jakikolwiek sposob przeszkadzac. Do tego swiatla zapalone przez prawie cala noc i niewygodne fotele.

Kolo 2 przebudzil mnie deszcz, smutne palmy stroszyly liscie jak piora zmokle kury. Autokar pedzil przed siebie w strugach deszczu. KOSZMAR.

Jedynie warte zapamietania z trasy do Hue sa wrazenia po przebudzeniu - na poludniu czerwone slonce budzi dzien na rdzawej ziemi. Hipnotyzujaca odmiennosc w porownaniu z szarymi porankami w Ha Noi.

Slonce powoli odkrywalo przede mna kolejne niespodzianki - iglaste drzewa na polach ryzowych, male niskie domki z werandami podpartymi na cienkich slupkach, a w samym juz Hue - wylaniajace sie zza lisci tamaryndowcow mury cesarskiego miasta.

Po 15 godzinach drogi wreszcie dojechalysmy do celu! Na parkingu czekali juz jak zwykle xe omi (taksowkarze skuterowi) oraz naganiacze hotelowi wciskajacy do dloni wizytowki. Zwyciezyl najlepszy - ten, ktory zaoferowal darmowy transport, niska cene oraz dobra lokalizacje noclegu.

Minusem pokoju okazalo sie 7 pietro oraz zapach jeziora, ale to jak najbardziej do przezycia dla mlodych turystek:) Prysznic byl dla mnie wybawieniem - zmyl ze mnie zle wrazenia podrozy, a godzinka snu w pelni zregenerowala sily.

Odswiezone ruszylysmy na podboj miasta. Wpierw musialysmy jednak cos zjesc, wiec szybko ulokowalysmy sie w ulicznej jadlodajni i po raz pierwszy (i ostatni) skosztowalysmy slynne bun bo Hue. Makaron + kilka chrzastek i ziola do smaku. W Ha Noi mialam okazje zjesc juz tyle pysznosci, wiec to nie moglo w zaden sposob mi zaimponowac hihi

No, ale dosc juz o jedzeniu - przejdzmy do konkretow. Zaopatrzone w mapke ruszylysmy przed siebie. Na piechotke przeszlysmy przez most na rzece Perfumowej, poozniej kolo Wiezy Flagi, przez brame Ngo Mon prosto do Cesarskiego Miasta, ktore choc mniejsze przywodzi na mysl Zakazane Miasto w Pekinie. Spacerujac posrod orientalnych palacow, stawow i parkow wrecz napawalysmy sie piekna pogoda.

W teatrze obejrzalysmy wystep tradycyjnego zespolu, ktory niestety okazal sie malo profesjonalny, a obsluga niekulturalna. Na poprawe humoru zazyczylysmy sobie zdjec w jedwabnych strojach wietnamskich ksiezniczek i zmeczone zwiedzaniem zasiadlysmy w xic lo, czyli po prostu rykszy.

Kierowca byl przemilym czlowiekiem niezrazajacym sie nasza slaba znajomoscia specyficznego akcentu mieszkancow Hue. Po polgodzinie dotarlismy do pagody Thien Mu, ktorej 21 metrowa wieza jest okreslana przez przewodnik jako taki sam symbol rozpoznawczy dla miasta jak wieza Eiffla dla Paryza.

Co szczegolnie utkwilo mi w pamieci? Przede wszystkim wielki usmiechniety Budda, ktory wygladal jakby dzwonil przez telefon, 18 szarych bodhisattwow, ktorzy pokazuja, iz kazdy moze osiagnac oswiecenie oraz... 2 mlodych mnichow, ktorych chyba jedynym zajeciem bylo pozowanie do zdjec.

W drodze powrotnej kierowca xic lo zabral nas jeszcze na kolacje! Banh uot thit nuong, czyli nalesniczki z grillowana wieprzowina, salata i mieta, maczane w sosie ostro-kwasnym okazaly sie byc hitem sezonu! O tym chyba najlepiej swiadczy fakt, ze nawet Asia (zwykle niejadek) zjadla 1,5 porcji:)

Nastepnego dnia (17.03) z samego rana udalysmy sie na wycieczke smocza lodzia do grobowcow cesarzy Nguyenow. Wszystko byloby idealne, gdyby nie fakt, ze melancholijna podroz po Perfumowej Rzece zepsul zupelnie odglos silnikow lodzi.

Wyprawa w skrocie:

> 15 minut pyrkania silnika i ogladanie swiatyni Thien Mu, czyli powtorka z dnia poprzedniego
> 30 minut w lodzi i zwiedzanie grobowca dla reszty grupy, my ograniczylysmy sie tylko do wioski, ktorej mieszkancy produkuja kadzidla
> 30 minut ryczenia silnika i bodajze lunch podczas ktorego slowem nie mozna sie odezwac, bo wszystko jest skutecznie zagluszone
> pagoda Hon Tren na zboczu, w ktorej Czamowie czcili boginie Po Nagar, ktora Wietnamczycy przemienili na Thien Y A Na. Nic szczegolnego w samej swiatyni nie dostrzeglam niestety... no moze poza konikami na malym oltarzu, ktore zreszta powszechne sa w tym regionie (figury, a nie prawdziwe kucyki:)
> na koniec jeszcze grobowiec Minh Mang'a, cesarza w latach 1820-41 - podobno najlepiej zachowany, a na pewno najlepiej skosntruowany, poniewaz bramy i swiatynie tworza Droge Ducha, czyli prosta linie - zapewne wazna ze wzgledow energetycznych. Grobowiec otoczony jest pieknym parkiem, a w pobliskim jeziorze rosna niesamowicie powyginane wodne rosliny. Malo osob wie, ze najwazniejsza czesc tego kompleksu swiatynnego ukryta jest pod ziemia - to palac, w ktorym na wieki bedzie panowal cesarz.
>ostatnia atrakcja byl 1,5 godzinny powrot z... silnikiem lodzi wyjacym juz na full.

Podsumowanie:

Bol glowy po podrozy nie wart byl zaoferowanych atrakcji. Albo: Piekno grobowcow Nguyenow skutecznie zniszczyl wyjacy silnik lodzi.

Jeszcze tego samego dnia na motorkach pomknelysmy glowna ulica miasta Le Loi, mijajac rozowe szkoly: Hai Ba Trung oraz srednia Quoc Hoc, w ktorej uczyl sie Ho Chi Minh, wielki Gmach Komitetu Ludowego oraz pomnik imperialny ku czci francuskich i WIETNAMSKICH zolnierzy walczacych podczas I wojny swatowej we FRANCJI.

Celem naszej wyprawy byl polozony na koncu ulicy dworzec kolejowy, oczywiscie malinowy, bo to byl wlasnie ulubiony kolor Nguyenow. Po wykupieniu biletow na nastepny dzien do Da Nang (z ogromna 10% znizka studencka) pojechalysmy do polecanej przez National Geographic Areny Tygrysa Ho Quyen. Arena utrzymala sie w dobrym stanie i chociaz nie odbywaja sie w niej juz walki sloni i tygrysow ma urok starej damy, w ktorej zmarszczkach widac dawne piekno.

Nastepnego dnia (18.03) rankiem przespacerowalysmy sie po raz ostatni ulicami Hue. Pociag przyjechal z godzinnym opoznieniem, ale warto bylo czekac, bo jego standard bardzo mnie zaskoczyl. W srodku miekkie fotele, plaskie telewizory oraz smakowicie pachnace dania rozwozone przez obsluge. I pomyslec, ze bilet kosztuje okolo 6zl!

Tory wily sie to na zboczach gor, to nad samym brzegiem morza... Widoki zapierajace dech w piersi... Az szkoda bylo mi wysiadac na tlocznym dworcu w Da Nang, pelnym handlarzy suszonymi kalmarami i tandetnych mamurowych figur.

Zaatakowane przez jak zwykle nachalnych xe om'ow postanowilysmy na wlasna reke znalezc hotel. Po godzinie mozolnego marszu zrezygnowane dalysmy sie, jednak podwiezc nad morze. Nasi kierowcy znalezli dla nas naprawde niedrogi hotel, najnizszej kategorii, czyli nawet nie nha nghi, a nha cho, czyli brak klimatyzacji, brak lazienki, brak toalety, brak lozka. Znaczy lazienka jest, nawet w pokoju - wiadro + toaleta z dziura w podlodze, lozko tez - po prostu polka, aby nas szczury nie zjadly chyba. No nic - poznajemy prawdziwy Wietnam tak?

Aby uciec od przerazajacej perspektywy noclegu w tych warunkach zawedrowalysmy na piekna piaszczysta plaze. A tu jakby zupelnie inny swiat - luksusowe restauracje, palmy, drinki...

Fale wysokie, morze czyste i nawet sie chwile poopalalysmy. Po drodze jeszcze kolacja - ogromny talerz kalmarow z grilla za 5zl... oczywiscie sie po nim pochorwalam, ale co tam - warto bylo!

Noc koszmarna - wizje robactwa, wysysajace krew komary i upal, ale jakos przetrwalysmy. Rano (19.03) brat wlascicielki noclegowni wraz z kolega podwiozl nas jeszcze do Muzeum Czamow - mial nas nawet zawiezc do samego Hoi An, ale kiedy sie dowiedzial, ze nie wydamy wiecej pieniedzy w Da Nang to mina mu zrzedla i szybko uciekl. A my? Zarzucilysmy plecaki na ramiona i zanurzylysmy sie w dawnej historii Wietnamu.

Co odkrylysmy w muzeum - wszystko to, co stworzyli Czamowie, a Wietnamczycy bali sie, ze zostanie rozkradzione - ornamenty, plaskorzezby i figury w stylu indyjskim. Cuda i cudenka.

Po zwiedzeniu muzeum, dzieki uprzejmej pomocy Wietnamczykow udalo nam sie zlapac busa do Hoi An. Niestety pani bileterka wprowadzila apartheid i zamiast 7.000 dongow zaplacilysmy 20.000, ale juz sie z nia nie klocilysmy, bo nie chcialysmy, zeby nas po drodze, gdzies zostawila.

Odstawiono nas na dworzec, wiec musialysmy jeszcze doplacic za xe oma na starowke, pozniej za kolejnego xe oma do hotelu... ale w koncu trafilysmy do My Chau - 10 dolarow za pokoj z lazienka i wiatrakiem. Standard sredni, ale za te cene nie mozna zbyt wiele wymagac.

Pierwszy dzien spedzilysmy zwiedzajac zabytki tego uroczego miasteczka. Wykupienie biletu w cenie 75.000 dongow zapewnia wejsciowki do jednej z chinskich swiatyni, do jednego z domow kupieckich, do jednego z muzeum, do pagody na japonskim krytym moscie oraz do obejrzenia wystepu zespolu regionalnego w warsztacie rzemieslniczym. Zeby obejrzec wszystkie miejsca nalezaloby wykupic 4 bilety, jednak szczesliwie trafilam w internecie na strone podrozniczki, ktora Hoi An zwiedzila wzdluz i wszerz, dzieki czemu wybor zabytkow okazal sie latwiejszy.

Wraz z Asia zwiedzilysmy:

1. Muzeum etnograficzne - w pieknym tradycyjnym domu (polaczenie stylu chinskiego, japonskiego i wetnamskiego) znajduja sie zakurzone manekiny rybakow, sieci oraz malenkie buciki nie dzieci, a kobiet, ktore bandazowaly stopy.

2. Dom kupiecki Tan Ky (co oznacza postep). Dom korytarzowy, ktorego pierwsze pietro jest corocznie zalewane przez powodz nawet do 2m! Znajduja sie w nim piekne meble oraz chinskie napisy wykladane macica perlowa, na dodatek w ksztalcie ptakow. Po wlosciach oprowadzaja czlonkowie rodziny, podaja zielona herbate i opowiadaja o specyficznym stylu architektonicznym Hoi An.

3. Swiatynia chinska Phuc Kien (Fujian) - wchodzi sie do niej poprzez 2 bramy, w srodku znajduja sie tradycyjne spiralowe kadzidla palone w intencjach ludzi z calego swiata o czym swiadcza wlasnorecznie wypisywane karty. Poza typowymi buddyjskimi rzezbami, w swiatyni stoi model chinskiej barki kupieckiej, a na dziedzincu straszy smok oblepiony kawalkami ceramiki.

4. Most Japonski - niedawno odnowiony XVII wieczny most cieszy oko malinowym kolorem. Wejscia od dawnej chinskiej dzielnicy pilnuja kamienne malpy, poniewaz w roku malpy rozpoczeto budowe, a od strony japonskiej - psy, bo w roku tego zwierzecia ukonczono prace. Z miejscem tym wiaze sie legenda wedlug ktorej to tu wlasnie znajduje sie serce bestii, ktora powoduje trzesienia ziemi w Japonii.

5. Warsztat rzemieslnczy i wystep grupy regionalnej. Naprawde swietnie przygotowane miejsce -oczekujac na przybycie artystow mozna obejrzec w jaki sposob powstaja takie pamiatki jak dziadkowie rzezbieni w korzeniu bambusa, jedwabne lampy czy nawet figury z sandalowego drzewa od Buddy poprzez chinskich dziadkow sukcesu az do Jezusa.

Wystep grupy regionalnej zachwyca nie tylko sama orientalna odmiennoscia, ale rowniez jakoscia wykonania. Milosne piosenki spiewane z melodyjnym akcentem z tego regionu, delikatne ruchy tancerek czy klasyczna opowiesc o zlym wojowniku tylko w tym miejscu maja w sobie tyle uroku.
Na koniec wyjazdu (20.03) postanowilysmy jeszcze na chwile przeniesc sie w czasy Czamow. Juz o 5 rano wyjechalysmy w podroz do My Son. Obiecany swit posrod starozytnych ruin zastal nas jednak w busie, co jak sie okazalo bylo przewidziane przez organizatorow, poniewaz kasy otwierane sa i tak od 6.30. Ech...

Warto bylo jednak wczesnie wstac, poniewaz slonce jeszcze nie dopiekalo, nad gorami unosily sie mgly, a turystow bylo niewielu, czyli idealne warunki do zwiedzania.

Zespol swiatynny sklada sie wlasciwie z ruin wiez, poniewaz cenniejsze rzezby zostaly przeniesione do zwiedzonego juz przez nas muzeum w Da Nang. Jak sie okazalo w renowacji tego miejsca brala udzial ekpia archeologow z Polski, co poruszylo nasze patriotyczne uczucia - tzn. wszystkim z duma pochwalilysmy sie, ze jestesmy Polkami (zwykle lepiej tego nie robic, bo Westernersi - poza Francuzami maja jakies dziwne uprzedzenia do Slowian).

Wracajac do glownego watku - miejsce to stracilo na znaczeniu, kiedy wladca krolestwa Czampy zrzekl sie swych ziemi w zamian za reke wietnamskiej ksiezniczki (w XIV w.). Zapomniane w dzungli czekalo az do 1898 roku na odkrycie.

My Son przypomina troche znane mi niestety jedynie ze zdjec Angkor Wat w Kambodzy - zarosniete, ciche, wilgotne, pokryte pajeczynami... pozerane przez otaczajaca przyrode. Miejsce na pewno warte odwiedzenia nie tylko dla fascynatow starozytnych kultur.

Podsumowanie:

Dzieki tej podrozy nie tylko oderwalam sie od szarej rzeczywistosci Ha Noi, ale rowniez poznalam nowe oblicze Wietnamu. Na poludniu spotkalam naprawde wielu przemilych ludzi, nawet xe omowcy byli mniej natarczywi! Hue zachwycilo mnie swoim urokiem pokrytym warstewka kurzu, Da Nang udowodnilo, ze nie warto plazowac na polnocy, a Hoi An dzieki atmosferze przenikania sie kultur zdobylo moje serce.


Hue


cesarski palac

waza z widokiem na Lewa Sale Mandarynow

moi na tronie:)

wieza przy pagodzie Thien Mu

brama w grobowcu Minh Mang'a


Da Nang


turystki pod parasolami, a rybacy pracuja


swiezo suszone kalmarki, czyli muc kho - przysmak Artura

rzezba ze swiatyni Czamow (muzeum Da Nang)


Hoi An


japonski most kryty w modnym malinowym kolorze

brama w swiatyni chinskiej Fujian

aktor w roli zlego wojownika
(straszny, ze az sie dziewczynka obok mnie poplakala)

kolejny wojownik - wyrzezbiony w korzeniu bambusa


My Son


wieza Czamow

prawie jak Angkor Wat

piątek, 11 kwietnia 2008

w biegu...

Znow pisze z opoznieniem, ale dopiero teraz moge zatrzymac sie i spojrzec wstecz. Moze ta perspektywa nie pozwoli mi opisac przezytych wydarzen tak dokladnie jakbym chciala, ale beda one bardziej przemyslane...

Dzis (11.04) wyjechala moja Mama, a ja nawet nie zdazylam napisac o jej przyjezdzie! Trzy tygodnie minely w zastraszajacym tempie... az dziwnie, bo w Wietnamie zwykle czas nam sie dluzy:)

Przyjdzie jeszcze odpowiedni moment na opisanie dnia po dniu, ale teraz chce tylko wyslac w ta wirtualna przestrzen moje mysli... swieze i jeszcze gorace, wiec prosze o wybaczenie jesli kogos uraza.
W trakcie podrozy jak i w samym Ha Noi spotykam Polakow, ktorych z wielka ciekawoscia podpytuje o wrazenia dotyczace Wietnamu. Turysci zwykle zachwyceni sa krajobrazami, a narzekaja na kuchnie (tak odmienna od polskiej) i organizacje wycieczek (problemy z open busami, brudne hotele). Koledzy i kolezanki ze stypendialnej grupy opowiadaja o swoich perypetiach w srodkach transportu miejskiego, o swoich sporach z gospodarzami.

A ja po kryzysach, ktore sa naturalne dla osob stykajacych sie z tak odmienna kultura dochodze do pierwszych niepewnych refleksji. Zgodnie z teoriami psychologii miedzykulturowej dotyczacymi adaptacji w obcej kulturze - w perspektywie krotkiej nastepuje szok kulturowy, po pewnym czasie - podejscie staje sie bardziej realistyczne, aby w koncu przybrac jedna ze strategii - odrzucenie albo tak jak w moim i Artura przypadku integracje.

Wydaje mi sie, ze caly problem z nasza akulturacja w Wietnamie polega na tym, ze tak naprawde do konca nie wiemy jak sie odnalezc w tym spoleczenstwie - chcemy byc traktowani na rowni z Wietnamczykami, ale jednoczesnie buntujemy sie kiedy kultura wietnamska jakos nas ogranicza. Przyklad z zycia? Jestem szczerze urazona, kiedy Wietnamczycy nie chca kolo mnie usiasc w jadlodajni czy w autobusie - czuje sie jak tredowata, zwlaszcza, kiedy licytuja sie kto ma usiasc kolo Tay, czyli czlowieka z Zachodu! Przegrany oczywiscie odstawia miny i boi sie, ze sie czyms zarazi...

ALE. Po prostu nie znosze, kiedy ludzie traktuja mnie jak mloda Wietnamke i nie zwracaja uwagi na to, ze wisza mi na ramieniu w autobusie, przepychaja sie i ogolnie wchodza w moja strefe intymna. Trudno sobie wyobrazic, aby w Polsce ktos po prostu bez slowa dosiadl sie do naszego miesjca w autobusie prawda?

I w takim rozdarciu zyjemy, powoli odnajdujac wlasne rozwiazania na radzenie sobie z zyciem codziennym.

Wietnam pokazuje kazdemu czlowiekowi inna "twarz". Jej wyglad zalezy od naszych oczekiwan, a nawet plci, wieku czy po prostu przypadku. Jednak po pobycie mojej Mamy dochodze do wniosku, ze wiele zalezy od tego KIM jestemy i w JAKI sposob porozumiewamy sie z innymi ludzmi. Wielu Wietnamczykow pomimo bariery jezykowej i kulturowej w ciagu trzech tygodni zdolalo sprawic, ze moja Mama zaczela mowic o Ha Noi jak o swoim miescie!

Na szczescie coraz wiecej w tym kraju odnajdujemy przyjemnosci i bede dziekowac Bogu do konca zycia, ze wlasnie taka twarz Wietnamu odkrylam - czy prawdziwa? Dla mnie spotykanie nowych ludzi, zwiedzanie tych mniej i bardziej turystycznych miejsc, a nawet poznawanie nowych smakow i zapachow to wlasnie prawdziwy Wietnam.



Moi i moja ofiara: slimaczek:)

środa, 5 marca 2008

motorem na zachod

W sobote (23.02) cali dumni, iz wyludzilismy motorek od naszego gospodarza ruszylismy przed siebie trasa nr 18. Nasz cel – pagody Ha Tay oraz Tay Phuong. Po 30km trasy zmeczeni z ulga zsiedlismy z naszego wehikulu w malej wiosce Sai Son. Odnalezienie pagody bez mapy moze wydawac sie trudne, ale w Wietnamie „na szczescie” jest ona doskonale oznaczona stioskami sprzedajacymi slodycze, buddyjskie rozance i kandyzowane owoce.

Poza stalym wystrojem swiatyni oraz tlumami pielgrzymow znalezlismy zatrzesienie posagow – Pana Srogosci o czerwonej twarzy oraz bialego Pana Dobrotliwosci. Niektorzy mieli nawet powtykane prawdziwe wlosy w miejsce brody i z tymi powykrzywianymi minami, wysocy na 2,5m wygladali naprawde imponujaco.

Tym, co wyroznia te pagode od innych jest rowniez masakryczna figura stworzona ze szczatkow krola Ly Than Thong’a, ale moglismy podziwiac jedynie jej zdjecie, poniewaz zostala ukryta przed wzokiem smiertelnikow wewnatrz wielkiego oltarza-skrzyni.

Druga pagoda, Tay Phuong, polozona w miejscowości Tac Sa, nie zainteresowala nas szczegolnie swoja architektura, ale bylismy w niej swiadkami niezwyklej sceny – golenia glowy starej buddyjskiej mniszki.

Ta wyprawa chyba ostatecznie zakonczylismy nasze pielgrzymowanie. Reaktywacja nastapi zapewne, kiedy do Wietnamu przyjedzie kolejna spragniona wrazen podrozniczka – Ewa z Falbanicy, na co dzien Mama:)

jezioro przy pagodzie Thay

kolejne smoczysko

Oswiecony na plaskorzezbie w pagodzie Tay Phuong

jak Pan Dobrotliwosci...

to i Pan Srogosci