Oj, rozpisalam sie w ostatnim poscie:) Moze teraz bedzie odrobine krocej...
Wierzcie lub nie, ale moja Mama wybrala sie do mnie z wizyta. Juz na kilka dni przed przylotem sprawdzilismy trase z naszego domu na lotnisko, zrobilismy rundke po hotelach i zaplanowalismy atrakcje. I stalo sie - dzielna podrozniczka Ewa z Falbianicy dotarla do Ha Noi dnia 25.03 o godz. 11:45.
Wraz z Mama przylecialo prawie 20kg smakolykow z Polandu - czekolady, mieska i serki od dwoch rodzin: Blazejczykow i Polonskich. Lodowka pelna, mordki szczesliwe.
Podczas 3 tygodniowego pobytu Mamy kazdego dnia staralismy sie zwiedzic inne miejsce i zjesc cos wyjatkowego.
1. Na pierwszy rzut poszla swiatynia Ngoc Son na jeziorze Hoan Kiem - 5 minutek od... dunskiego hotelu JYSK, w ktorym zatrzymala sie Mama. Kolacyjke zjedlismy natomiast w tradycyjnej wietnamskiej restauracji - specjalnoscia wieczoru bylo lau ca - czyli "zupa" rybna w trybie samoobslugowym.
2. Obieglismy rowniez Muzeum Historyczne - to byla dla nas pierwsza wizyta w tym miejscu. Z wewnatrz wyglada rewelacyjnie - zolta elewacja, podkrecone daszki, zielone szyby, czyli azjatycki kllimat jak sie patrzy. Wewnatrz natomiast troche gorzej - duzo fragmentow ceramiki, muszelek i wloczni. Do cenniejszych rzeczy zaliczyc za to mozna piekna inkrustrowana macica perlowa komode oraz rzezby Czamow (oczywiscie to odczucie subiektywne). Ogolnie - jestem zawiedziona, Artur znudzony, a Mamie chyba do gustu przypadla bardziej wspolczesna sztuka wietnamska.
Za to kolacja w japonskiej restauracji Asahi byla po prostu genialna - wepchnelismy sie co prawda bez rezerwacji, wiec dostalismy kiepska miejscowke kolo kuchni, ale wrazenia smakowe - niezapomniane. California spring rollsy po prostu rzadza!
3. Mama musiala tez poznac bardziej komercjalna strone miasta - oblecialysmy wszystkie mozliwe sklepy w centrum, zakupilysmy mnostwo rzeczy i zmeczone usiadlysmy przy sinh to (koktajl mleczno-owocowy) w studenckiej knajpce pod katedra sw. Jozefa.
Pozniej natomiast dolaczyl do nas Artur i zjedlismy lunch w najlepszej (moim zdaniem) restauracji podajacej tradycyjne dania wietnamskie "Quan an ngon", czyli smaczna jadłodajnia. Nazwa moze mylic, bowiem tylko ceny sa na niskim poziomie - dania przygotowywane sa na oczach klientow w niewielkich stoiskach reprezentujacych kuchnie danego regionu, kelnerzy i kelnerki, sa nie tylko urodziwi, ale rowniez sluza chetnie pomoca.
4. W drodze do cytadeli Mama miala okazje sfotografowac sie ze straznikiem Ambasady RP i odpoczac pod mauzoleum Ho Chi Minh'a popijajac swiezego kokosa. Kolo "glownej kadzielnicy" zakwitly drzewa. Pary na motorkach delektowaly sie zapachem wielkich rozowych kwiatow, wiec i nam udzielila sie atmosfera letniego popoludnia. Ale... w koncu trzeba bylo dojsc do cytadeli. Tam natomiast pozornie wiele sie nie zmienilo - nadal wejsciowki sa darmowe, budynki w ruinie... natomiast sala z mapa Wietnamu przerodzila sie w sklepik z pamiatkami, na drzewach wyrosly jeszcze male owoce mit (chlebowca), a w powietrzu unosil sie slodki zapach kwiatow grejpfruta. Cudo. Warto jednak odwiedzac te same miejsca wielokrotnie, bo za kazdym razem dostrzega sie inne szczegoly.
5. Dzieki Mamie po raz kolejny mialam okazje zajrzec do Swiatyni Literatury, czyli Van Mieu. Dojechalysmy do niej po burzujsku - ryksza. Obfotografowalam Mame przy wszelkich mozliwych eksponatach - przy ozdobnych drzwiach, czerowonych kolumnach, na galezi :), wraz z kamiennym straznikiem, przy steli z glowa zolwia, przy cesarskich szatach.
Co nowego slychac w Van Mieu? A niewiele.. tylko w donicach z bonzai wyrosly sliczne zolte muchomorki.
Tego dnia kolacje zjedlismy az dwie - pierwsza zachodnia w australijskiej knajpce Kangaroo, a druga wietnamska, a do tego na ulicy! Na pierwszy rzut poszedl gotowany krab, a doprawilismy sie jeszcze malzami. Ech, ta Matka nas rozpuscila:)
6. O prima aprilis (01.04) zupelnie zapomnielismy, za to zafundowalismy sobie tego dnia wyprawe do Pagody Perfumowej (chua Huong). I dla Mamy i dla nas bylo to miejsce jeszcze nieodkryte. Wlasciwie tak naprawde to nie jedna pagoda, a caly kompleks swiatynny polozony 62km na poludniowy zachod od Ha Noi.
Pogoda nas nie rozpieszczala - chlodno, mzawka, a my lodzia Potokiem Jaskolczego Ogona (Yen) plynelismy mala metalowa lodzia do celu naszej pielgrzymki.
Kiedy dotarlismy do przystani czekalo nas jeszcze wejscie kamiennymi schodami na wzgorze. Po drodze mijalismy jadlodajnie z wywieszonymi na hakach martwymi zwierzetami - kozlami, psami, sarenkami i innymi nieznanymi oraz... kotami. To juz barbarzynstwo jesc kota, psa jeszcze zniose... ale zwierze obdarzone taka osobowoscia, tak subtelne... Ech, ciekawe co by na to powiedzialy nasze grube kociska z Falbanicy:)
No w kazdym razie... cala trasa do pagody to nie jakies tam medytacje podczas wspinaczki tylko ucieczka przed natarczywymi handlarzami, sutrami wyjacymi z kazdego telewizora i zlodziejami (wiedzialam, ze ta pani nie przez przypadek lapala mnie za nadgarstek... miala pecha - zegarek na wszelki wypadek zostal w Polandzie).
My, wiec zaraz po lunchu stwierdzilismy, ze jako nie-buddysci wjedziemy sobie kolejeczka na sama gore. Widoki piekne, bo pozbawione tych tlumow. Co jakis czas bylam tylko chwytana za dlon przez babcie-narkomanke (zucie betelu wychodzi na jaw przy pierwszym usmiechu). Co mnie zaskoczylo - te staruszki wcale nie byly rozgadane i usmiechniete, ale traktowaly mnie po prostu jak jakas rurke do podtrzymywania - zadnego dziekuje, zadnego spojrzenia. Towarzyszyly mi kilka krokow i lecialy sila rozpedu dalej przed siebie... aby wepchnac sie, gdzies pod jakis ofiarny oltarz.
Kontynuujac... mimo wypadku Artura, ktory zbil sobie palec u nogi wysiadajac z kolejki dotarlismy w koncu do groty Huong Thich, gdzie przedzierajac sie przez tlumy wczuwalismy sie w ten szalenczy klimat. Ludzie jak w goraczce lapali krople wody spadajace ze skal, smarowali pieniedzmi sciany, owoce spadajace z talerzy ofiarnych turlalysie po ziemi... A na srodku obstawieni swiecami mnisi z glosnika nadawali rytmicznie sutry. Mama myslala, ze to jakas sekta, a nie buddysci. Trudno sie z nia nie zgodzic... ale nie bede tu wnikac w nauki Buddy. Nie chcialabym po prostu nikogo urazic -w koncu w Polsce tez religijnosc niektorych osob odbiega od wyznaczen Kosciola Katolickiego.
Droge powrotna odbylismy rowniez kolejka, z czego szczerze ucieszyl sie nasz przewodnik, ktory zwolniony zostal z obowiazku pielgrzymowania w te i wewte.
Po wypicu pysznej wietnamskiej kawy (a propos Wietnam jest 2. na swiecie najwiekszym eksporterem kawy, po Brazyli rzecz jasna) moglismy wspiac sie do pobliskiej pagody Thien Tru. Przeszlismy przez pieknie zdobione drewniane wrota, Mama miala sesje zdjeciowa kolo zielonych pso-lwow, a ja cicho siedzialam i podgladalam tajemnicze obrzedy. Przewodnik powiedzial mi, ze wykonuje sie je jako cos w rodzaju pokuty za bardzo zly czyn. W kazdym razie wygladalo to tak: staruszki siedzialy w koleczku na podlodze swiatyni, a po srodku nich skakal ubrany na czerwono mezczyna, trzymajacy w dloniach talerz ofiarny. Oczywiscie skaczac rozrzucal znajdujace sie na talerzu owoce, ktore cudownym sposobem znalazly sie w moich rekach. Mama i Artur rowniez obrzuceni zostali orzechami betelowymi. Podobno to wielkie szczescie, wiec zachowalismmy je na pamiatke. Na koniec zakupilismy jeszcze miejscowe bulki w ksztalcie krabow (swiezo wyjete z pieca!) - szkoda, ze nie takie smaczne jak piekne.
Wracajac mijallismy Wietnamczykow upakowanych na lodziach jak sardynki w puszczce - zwykle machali nam i wyprzedzali smiejac sie, ze ludzie z Zachodu sa za ciezcy, zeby plynac szybciej. Nasz przewodnik podrywal mlode dziewczyny z innych lodzi, zaczelo sie robic coraz zimniej i ciemniej i z kazda minuta atmosfera buddyjskiej pielgrzymki uciekala w sina dal.
7. Nastepnego dnia wybralismy sie do Muzeum etnograficznego - ja juz na wejsciu obkupilam sie w materialy o mniejszosciach etnicznych, natomiast Artur z Mama troche mniej entuzjastycznie podchodzili do calej wyprawy. Obejrzelismy nowa wystawe pt. " Zjedlismy las..." Georges'a Condominas'a , ktory badal zwyczaje ludu Mnong Gar z Centralnego Plaskowyzu.
Ja poczulam sie jak w swoim zywiole - zwlaszcza, ze wczesniej nie mialam okazji zwiedzic pietra poswieconego m.in "moim" Hmong'om z regionu Lao Cai. Arturowi i Mamie chyba bardziej spodobala sie wystawa na wolnym powietrzu - po raz kolejny zrobilismy rundke po domach mniejszosci, tym razem jednak w towarzystwie tlumow dzieci krzyczacych "hello". Po 20 odpowiedzi na "hello" czlowiek zaczyna nienawdzic nie tylko tego powitania, ale rowniez dzieci.
Zapomnialabym - Mamie tak naprawde najbardziej podobaly sie haftowane obrazy, ale nie takie etniczne... o nie... takie artystyczne... za 4000 ZŁOTYCH nie dongow sztuka:))
8. W piatek (04.04) Artur obwiozl nas po wszelkich mozliwych pagodach - zaczelo sie od chua Mot Cot, czyli Pagody na Jednej Kolumnie (wstawili rozowe i zolte sztuczne kwiaty, obciach), pozniej 3 nad jeziorem Zahodnim (Ho Tay):
>swiatynia Quan Thanh (jedna z 4 strzegacych miasta),
>pozniej chua Ho Tay na koncu cypla, ktora odwiedzilam juz po raz trzeci! Z nowosci: na placu postawili tron zlocony ozdobny w smocze glowy, do tego zolte parasolki i oltarz z kadzidlami i pomaranczkami. Aaaa... tygrysy nadal stoja pod oltarzem i przyjmuja jajka, wodke, papierosy i pieniadze:)
>na koniec zostawilismy sobie moja ulubiona pagode, ktorej nazwy nie znam - Mamie tez sie spodobala, chociaz byla w przebudowie. Odnalazlam kolejna tajemnicza rzezbe dziecka na dachu - czyzby to mlody Budda? Na scianie pojawily sie tez papierowe buciki... nie mam pojecia jak, skad i po co... niestety:/
A o tym jak spedzilysmy z Mama ostatnie dni jej pobytu w poscie nastepnym... cdn:)
Wierzcie lub nie, ale moja Mama wybrala sie do mnie z wizyta. Juz na kilka dni przed przylotem sprawdzilismy trase z naszego domu na lotnisko, zrobilismy rundke po hotelach i zaplanowalismy atrakcje. I stalo sie - dzielna podrozniczka Ewa z Falbianicy dotarla do Ha Noi dnia 25.03 o godz. 11:45.
Wraz z Mama przylecialo prawie 20kg smakolykow z Polandu - czekolady, mieska i serki od dwoch rodzin: Blazejczykow i Polonskich. Lodowka pelna, mordki szczesliwe.
Podczas 3 tygodniowego pobytu Mamy kazdego dnia staralismy sie zwiedzic inne miejsce i zjesc cos wyjatkowego.
1. Na pierwszy rzut poszla swiatynia Ngoc Son na jeziorze Hoan Kiem - 5 minutek od... dunskiego hotelu JYSK, w ktorym zatrzymala sie Mama. Kolacyjke zjedlismy natomiast w tradycyjnej wietnamskiej restauracji - specjalnoscia wieczoru bylo lau ca - czyli "zupa" rybna w trybie samoobslugowym.
2. Obieglismy rowniez Muzeum Historyczne - to byla dla nas pierwsza wizyta w tym miejscu. Z wewnatrz wyglada rewelacyjnie - zolta elewacja, podkrecone daszki, zielone szyby, czyli azjatycki kllimat jak sie patrzy. Wewnatrz natomiast troche gorzej - duzo fragmentow ceramiki, muszelek i wloczni. Do cenniejszych rzeczy zaliczyc za to mozna piekna inkrustrowana macica perlowa komode oraz rzezby Czamow (oczywiscie to odczucie subiektywne). Ogolnie - jestem zawiedziona, Artur znudzony, a Mamie chyba do gustu przypadla bardziej wspolczesna sztuka wietnamska.
Za to kolacja w japonskiej restauracji Asahi byla po prostu genialna - wepchnelismy sie co prawda bez rezerwacji, wiec dostalismy kiepska miejscowke kolo kuchni, ale wrazenia smakowe - niezapomniane. California spring rollsy po prostu rzadza!
3. Mama musiala tez poznac bardziej komercjalna strone miasta - oblecialysmy wszystkie mozliwe sklepy w centrum, zakupilysmy mnostwo rzeczy i zmeczone usiadlysmy przy sinh to (koktajl mleczno-owocowy) w studenckiej knajpce pod katedra sw. Jozefa.
Pozniej natomiast dolaczyl do nas Artur i zjedlismy lunch w najlepszej (moim zdaniem) restauracji podajacej tradycyjne dania wietnamskie "Quan an ngon", czyli smaczna jadłodajnia. Nazwa moze mylic, bowiem tylko ceny sa na niskim poziomie - dania przygotowywane sa na oczach klientow w niewielkich stoiskach reprezentujacych kuchnie danego regionu, kelnerzy i kelnerki, sa nie tylko urodziwi, ale rowniez sluza chetnie pomoca.
4. W drodze do cytadeli Mama miala okazje sfotografowac sie ze straznikiem Ambasady RP i odpoczac pod mauzoleum Ho Chi Minh'a popijajac swiezego kokosa. Kolo "glownej kadzielnicy" zakwitly drzewa. Pary na motorkach delektowaly sie zapachem wielkich rozowych kwiatow, wiec i nam udzielila sie atmosfera letniego popoludnia. Ale... w koncu trzeba bylo dojsc do cytadeli. Tam natomiast pozornie wiele sie nie zmienilo - nadal wejsciowki sa darmowe, budynki w ruinie... natomiast sala z mapa Wietnamu przerodzila sie w sklepik z pamiatkami, na drzewach wyrosly jeszcze male owoce mit (chlebowca), a w powietrzu unosil sie slodki zapach kwiatow grejpfruta. Cudo. Warto jednak odwiedzac te same miejsca wielokrotnie, bo za kazdym razem dostrzega sie inne szczegoly.
5. Dzieki Mamie po raz kolejny mialam okazje zajrzec do Swiatyni Literatury, czyli Van Mieu. Dojechalysmy do niej po burzujsku - ryksza. Obfotografowalam Mame przy wszelkich mozliwych eksponatach - przy ozdobnych drzwiach, czerowonych kolumnach, na galezi :), wraz z kamiennym straznikiem, przy steli z glowa zolwia, przy cesarskich szatach.
Co nowego slychac w Van Mieu? A niewiele.. tylko w donicach z bonzai wyrosly sliczne zolte muchomorki.
Tego dnia kolacje zjedlismy az dwie - pierwsza zachodnia w australijskiej knajpce Kangaroo, a druga wietnamska, a do tego na ulicy! Na pierwszy rzut poszedl gotowany krab, a doprawilismy sie jeszcze malzami. Ech, ta Matka nas rozpuscila:)
6. O prima aprilis (01.04) zupelnie zapomnielismy, za to zafundowalismy sobie tego dnia wyprawe do Pagody Perfumowej (chua Huong). I dla Mamy i dla nas bylo to miejsce jeszcze nieodkryte. Wlasciwie tak naprawde to nie jedna pagoda, a caly kompleks swiatynny polozony 62km na poludniowy zachod od Ha Noi.
Pogoda nas nie rozpieszczala - chlodno, mzawka, a my lodzia Potokiem Jaskolczego Ogona (Yen) plynelismy mala metalowa lodzia do celu naszej pielgrzymki.
Kiedy dotarlismy do przystani czekalo nas jeszcze wejscie kamiennymi schodami na wzgorze. Po drodze mijalismy jadlodajnie z wywieszonymi na hakach martwymi zwierzetami - kozlami, psami, sarenkami i innymi nieznanymi oraz... kotami. To juz barbarzynstwo jesc kota, psa jeszcze zniose... ale zwierze obdarzone taka osobowoscia, tak subtelne... Ech, ciekawe co by na to powiedzialy nasze grube kociska z Falbanicy:)
No w kazdym razie... cala trasa do pagody to nie jakies tam medytacje podczas wspinaczki tylko ucieczka przed natarczywymi handlarzami, sutrami wyjacymi z kazdego telewizora i zlodziejami (wiedzialam, ze ta pani nie przez przypadek lapala mnie za nadgarstek... miala pecha - zegarek na wszelki wypadek zostal w Polandzie).
My, wiec zaraz po lunchu stwierdzilismy, ze jako nie-buddysci wjedziemy sobie kolejeczka na sama gore. Widoki piekne, bo pozbawione tych tlumow. Co jakis czas bylam tylko chwytana za dlon przez babcie-narkomanke (zucie betelu wychodzi na jaw przy pierwszym usmiechu). Co mnie zaskoczylo - te staruszki wcale nie byly rozgadane i usmiechniete, ale traktowaly mnie po prostu jak jakas rurke do podtrzymywania - zadnego dziekuje, zadnego spojrzenia. Towarzyszyly mi kilka krokow i lecialy sila rozpedu dalej przed siebie... aby wepchnac sie, gdzies pod jakis ofiarny oltarz.
Kontynuujac... mimo wypadku Artura, ktory zbil sobie palec u nogi wysiadajac z kolejki dotarlismy w koncu do groty Huong Thich, gdzie przedzierajac sie przez tlumy wczuwalismy sie w ten szalenczy klimat. Ludzie jak w goraczce lapali krople wody spadajace ze skal, smarowali pieniedzmi sciany, owoce spadajace z talerzy ofiarnych turlalysie po ziemi... A na srodku obstawieni swiecami mnisi z glosnika nadawali rytmicznie sutry. Mama myslala, ze to jakas sekta, a nie buddysci. Trudno sie z nia nie zgodzic... ale nie bede tu wnikac w nauki Buddy. Nie chcialabym po prostu nikogo urazic -w koncu w Polsce tez religijnosc niektorych osob odbiega od wyznaczen Kosciola Katolickiego.
Droge powrotna odbylismy rowniez kolejka, z czego szczerze ucieszyl sie nasz przewodnik, ktory zwolniony zostal z obowiazku pielgrzymowania w te i wewte.
Po wypicu pysznej wietnamskiej kawy (a propos Wietnam jest 2. na swiecie najwiekszym eksporterem kawy, po Brazyli rzecz jasna) moglismy wspiac sie do pobliskiej pagody Thien Tru. Przeszlismy przez pieknie zdobione drewniane wrota, Mama miala sesje zdjeciowa kolo zielonych pso-lwow, a ja cicho siedzialam i podgladalam tajemnicze obrzedy. Przewodnik powiedzial mi, ze wykonuje sie je jako cos w rodzaju pokuty za bardzo zly czyn. W kazdym razie wygladalo to tak: staruszki siedzialy w koleczku na podlodze swiatyni, a po srodku nich skakal ubrany na czerwono mezczyna, trzymajacy w dloniach talerz ofiarny. Oczywiscie skaczac rozrzucal znajdujace sie na talerzu owoce, ktore cudownym sposobem znalazly sie w moich rekach. Mama i Artur rowniez obrzuceni zostali orzechami betelowymi. Podobno to wielkie szczescie, wiec zachowalismmy je na pamiatke. Na koniec zakupilismy jeszcze miejscowe bulki w ksztalcie krabow (swiezo wyjete z pieca!) - szkoda, ze nie takie smaczne jak piekne.
Wracajac mijallismy Wietnamczykow upakowanych na lodziach jak sardynki w puszczce - zwykle machali nam i wyprzedzali smiejac sie, ze ludzie z Zachodu sa za ciezcy, zeby plynac szybciej. Nasz przewodnik podrywal mlode dziewczyny z innych lodzi, zaczelo sie robic coraz zimniej i ciemniej i z kazda minuta atmosfera buddyjskiej pielgrzymki uciekala w sina dal.
7. Nastepnego dnia wybralismy sie do Muzeum etnograficznego - ja juz na wejsciu obkupilam sie w materialy o mniejszosciach etnicznych, natomiast Artur z Mama troche mniej entuzjastycznie podchodzili do calej wyprawy. Obejrzelismy nowa wystawe pt. " Zjedlismy las..." Georges'a Condominas'a , ktory badal zwyczaje ludu Mnong Gar z Centralnego Plaskowyzu.
Ja poczulam sie jak w swoim zywiole - zwlaszcza, ze wczesniej nie mialam okazji zwiedzic pietra poswieconego m.in "moim" Hmong'om z regionu Lao Cai. Arturowi i Mamie chyba bardziej spodobala sie wystawa na wolnym powietrzu - po raz kolejny zrobilismy rundke po domach mniejszosci, tym razem jednak w towarzystwie tlumow dzieci krzyczacych "hello". Po 20 odpowiedzi na "hello" czlowiek zaczyna nienawdzic nie tylko tego powitania, ale rowniez dzieci.
Zapomnialabym - Mamie tak naprawde najbardziej podobaly sie haftowane obrazy, ale nie takie etniczne... o nie... takie artystyczne... za 4000 ZŁOTYCH nie dongow sztuka:))
8. W piatek (04.04) Artur obwiozl nas po wszelkich mozliwych pagodach - zaczelo sie od chua Mot Cot, czyli Pagody na Jednej Kolumnie (wstawili rozowe i zolte sztuczne kwiaty, obciach), pozniej 3 nad jeziorem Zahodnim (Ho Tay):
>swiatynia Quan Thanh (jedna z 4 strzegacych miasta),
>pozniej chua Ho Tay na koncu cypla, ktora odwiedzilam juz po raz trzeci! Z nowosci: na placu postawili tron zlocony ozdobny w smocze glowy, do tego zolte parasolki i oltarz z kadzidlami i pomaranczkami. Aaaa... tygrysy nadal stoja pod oltarzem i przyjmuja jajka, wodke, papierosy i pieniadze:)
>na koniec zostawilismy sobie moja ulubiona pagode, ktorej nazwy nie znam - Mamie tez sie spodobala, chociaz byla w przebudowie. Odnalazlam kolejna tajemnicza rzezbe dziecka na dachu - czyzby to mlody Budda? Na scianie pojawily sie tez papierowe buciki... nie mam pojecia jak, skad i po co... niestety:/
A o tym jak spedzilysmy z Mama ostatnie dni jej pobytu w poscie nastepnym... cdn:)
w chua Ho Tay

a tak wlasnie wygladaja tajemnicze papierowe buty
a tak wlasnie wygladaja tajemnicze papierowe buty
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz