Nawet Mama oczarowana Wietnamem musiala przyznac, ze pogoda w Ha Noi nie nalezy do najpiekniejszych - od poczatku kwietnia prawie kazdego dnia padalo, a wlasciwie mzylo. Wilgotnosc bliska 100%, ubrania kiepsko schna, a lapki sie kleja. Coz robic? Trzeba udac sie na poszukiwanie slonca...
Wieczorkiem 5 kwietnia ruszylysmy w podroz na poludnie, a dokladniej do Wietnamu Srodkowego, czyli Mien Trung.
Nastepnego dnia obudzilysmy sie juz w Hue, gdzie po zameldowaniu sie w hotelu ruszylysmy na miasto - tym razem na rowerach. Za dwa dolary dostalysmy stare wysluzone wehikuly, ktore znacznie ulatwily nam poruszanie sie miedzy pagodami a cesarskim miastem.
Jadac wzdluz Perfumowej Rzeki mialysmy okazje nacieszyc sie wspaniala pogoda - intensywnie niebieskim niebiem, co rzadko spotykane jest w Wietnamie, a przynajmniej w jego polnocnej czesci, sloncem i delikatnym wiatrem. Do pagody Thien Mu dotarlysmy po 20 minutach, zrobilysmy szybka rundke, obfotografowalysmy mnichow i ruszylysmy w strone Twierdzy Hue.
Po dotarciu na miejsce zaparkowalysmy nasze strzaly, zakupilysmy mia da (napoj z trzciny cukrowej) i obeszlysmy wszystkie mozliwe pawilony. Aby tradycji stalo sie zadosc Mama zrobila sobie zdjecia w stroju wietnamskiej cesarzowej:)
No, ale to nie koniec atrakcji! Po krotkim odpoczynku znowu wsiadlysmy na rowery i pommknelysmy przed siebie - najpierw ulica Le Loi kolo slynnych malinowych szkol, a pozniej Dien Bien Phu. Droga piela sie raz w gore raz w dol, wiec troszke sie napedalowalysmy, ale warto bylo poniewaz mialysmy okazje zajrzec do polozonych w jej okolicy pagod. W jednej z nich odprawiane byly wieczorne modly, wiec nie wchodzilysmy do srodka, a jedynie z bocznej lawki obserwowalysmy buddystow. Co ciekawego z naszych obserwacji wyniklo?
1. do swiatyni przyszli glownie starzy ludzie,
2. ubrani byli oni w specjalne stroje do modlitwy, czyli szare dlugie "tuniki"
3. siedzieli w kolkach skladajacych sie z 6 do 8 osob, (nie byli zwroceni twarza do oltarza jak w KK)
4. jeden z mnichow recytowal glosno sutry, ale inni nie powtarzali ich za nim... rozmawiali w swoim gronie
5. chociaz w Wietnamie rzadko spotykam palace kobiety to wlasnie pod ta pagoda w czasie modlitw widzialam przechadzajace sie po dziedzincu stare kobietami z papierosami.
6. za to mlodzi mnisi byli dla nas bardzo uprzejmi - pozwolili nam przejsc sie po ogrodzie, wypytywali nas o pochodzenie etc.
Ot i wszystko.
Kiedy slonce chylilo sie juz ku zachodowi postanowilysmy pojechac jeszcze do konca ulicy, gdzie za tajemnicza brama znajduje sie Esplanada Nam Giao. Poniewaz nie moglam rozszyfrowac napisow przed wejsciem to po prostu ruszylysmy przed siebie nie wiedzac, co nas czeka:)
Posrod parku pelnego sosen o dlugich iglach znajduje sie okragly plac na wzniesieniu - to tu od 1806 roku cesarze z dynastii Nguyen podczas uroczystych obrzedow skladali ofiary i modlili sie o kolejne lata wladzy.
Miejsce to urzeklo mnie swoim spokojem, a iglaste drzewa wywolaly wspomnienia o domu, gdzies tam daleko w Falbanicy.
Poniewaz zaczynalo sie juz sciemniac wskoczylysmy na nasze rowery i ruszylysmy w droge
Wieczorkiem 5 kwietnia ruszylysmy w podroz na poludnie, a dokladniej do Wietnamu Srodkowego, czyli Mien Trung.
Nastepnego dnia obudzilysmy sie juz w Hue, gdzie po zameldowaniu sie w hotelu ruszylysmy na miasto - tym razem na rowerach. Za dwa dolary dostalysmy stare wysluzone wehikuly, ktore znacznie ulatwily nam poruszanie sie miedzy pagodami a cesarskim miastem.
Jadac wzdluz Perfumowej Rzeki mialysmy okazje nacieszyc sie wspaniala pogoda - intensywnie niebieskim niebiem, co rzadko spotykane jest w Wietnamie, a przynajmniej w jego polnocnej czesci, sloncem i delikatnym wiatrem. Do pagody Thien Mu dotarlysmy po 20 minutach, zrobilysmy szybka rundke, obfotografowalysmy mnichow i ruszylysmy w strone Twierdzy Hue.
Po dotarciu na miejsce zaparkowalysmy nasze strzaly, zakupilysmy mia da (napoj z trzciny cukrowej) i obeszlysmy wszystkie mozliwe pawilony. Aby tradycji stalo sie zadosc Mama zrobila sobie zdjecia w stroju wietnamskiej cesarzowej:)
No, ale to nie koniec atrakcji! Po krotkim odpoczynku znowu wsiadlysmy na rowery i pommknelysmy przed siebie - najpierw ulica Le Loi kolo slynnych malinowych szkol, a pozniej Dien Bien Phu. Droga piela sie raz w gore raz w dol, wiec troszke sie napedalowalysmy, ale warto bylo poniewaz mialysmy okazje zajrzec do polozonych w jej okolicy pagod. W jednej z nich odprawiane byly wieczorne modly, wiec nie wchodzilysmy do srodka, a jedynie z bocznej lawki obserwowalysmy buddystow. Co ciekawego z naszych obserwacji wyniklo?
1. do swiatyni przyszli glownie starzy ludzie,
2. ubrani byli oni w specjalne stroje do modlitwy, czyli szare dlugie "tuniki"
3. siedzieli w kolkach skladajacych sie z 6 do 8 osob, (nie byli zwroceni twarza do oltarza jak w KK)
4. jeden z mnichow recytowal glosno sutry, ale inni nie powtarzali ich za nim... rozmawiali w swoim gronie
5. chociaz w Wietnamie rzadko spotykam palace kobiety to wlasnie pod ta pagoda w czasie modlitw widzialam przechadzajace sie po dziedzincu stare kobietami z papierosami.
6. za to mlodzi mnisi byli dla nas bardzo uprzejmi - pozwolili nam przejsc sie po ogrodzie, wypytywali nas o pochodzenie etc.
Ot i wszystko.
Kiedy slonce chylilo sie juz ku zachodowi postanowilysmy pojechac jeszcze do konca ulicy, gdzie za tajemnicza brama znajduje sie Esplanada Nam Giao. Poniewaz nie moglam rozszyfrowac napisow przed wejsciem to po prostu ruszylysmy przed siebie nie wiedzac, co nas czeka:)
Posrod parku pelnego sosen o dlugich iglach znajduje sie okragly plac na wzniesieniu - to tu od 1806 roku cesarze z dynastii Nguyen podczas uroczystych obrzedow skladali ofiary i modlili sie o kolejne lata wladzy.
Miejsce to urzeklo mnie swoim spokojem, a iglaste drzewa wywolaly wspomnienia o domu, gdzies tam daleko w Falbanicy.
Poniewaz zaczynalo sie juz sciemniac wskoczylysmy na nasze rowery i ruszylysmy w droge
powrotna. Po drodze zahaczylysmy jeszcze o restauracje podajaca dania regionalne, ale nie jestem fanka kuchni Hue, wiec tylko na przestroge napisze, ze w Wietnamie nie warto probowac tom chua (krewetek w sosie kwasnym), bo sa niezjadliwe.
Nastepnego dnia (08.04) juz o 8 siedzialysmy w autokarze do Hoi An. Po 4 godzinach jazdy znalazlysmy sie w okolicy hotelu, w ktorym nocowalam poprzednio. Dostalysmy co prawda gorszy pokoj, ale za niska cene, wiec nie narzekalysmy zbytnio.
Po zakupie biletu na 5 zabytkow, przebieglysmy sie ulicami Hoi An do:
> Muzeum ceramiki - mialysmy okazje porownac ceramike chinska i wietnamska. Wnioski na podstawie kilku waz i fragmentow talerzy - chinska jest malowana bardziej starannie, a w wietnamskiej od wiekow powtarzaja sie te same motywy. Wystawa niewielka, za to mozna pochodzic po starym korytarzowym domu, a to juz jest atrakcja:)
> Kantonska Swiatynia Quang Trieu - na scianie znajduja sie popularne w tym regionie malowidla scienne przedstawiajace cztery pory roku, oraz naprawde oryginalne (ocena subiektywna - tak naprawde oryginalne, bo nie wietnamskie - te nam sie juz obyly) wizerunki starca lecacego na zurawiu. Zwrocilysmy rowniez uwage na pieknie rzezbione belki oraz przerazajaca (jak to okrelsila Mama "szatanska" wysoka na 2,5m figure kozla ogrodzie za pawilonami.
> Dom kupiecki Phung Hung - zbudowany w 1780 r., zapewne kryje w sobie wiele pieknych przedmiotow, jednak wszystko przeslaniaja porozkladane w pomieszczeniach pamiatki - jedwabne szlafroczki, obrazy, obrusy i serwetki recznie tkane. ech... Wietnamczycy moze maja glowe do interesow, ale zwiedzanie w tym miejscu zorganizowane jest naprawde kiepsko.
Co poza tym robilysmy w Hoi An? Przede wszystkim wedrowalysmy malymi uroczymi uliczkami pelnymi galerii i sklepow:) Zjadlysmy rowniez rewelacyjny obiad w Citronella - restauracji nad rzeka, w ktorej zaserwowano nam pyszna salatke grecka z PRAWDZIWA feta, a nie polska czy wietnamska podroba. Rewelka.
Kolejny dzien (08.04) spedzilysmy natomiast plazujac, ale nie byle gdzie tylko na wyspach Czamow, a dokladniej smazylysmy sie na najwiekszej z nich, czyli Lao (Gruszce). No, ale zacznijmy od poczatku.
Ten sloneczny piatek rozpoczal sie pechowo, poniewaz busik, ktory mial nas zabrac do portu przyjechal za wczesnie, wiec teroretycznie sie spoznilysmy. Powiadomila nas o tym nie przewodniczka, ale wielka gruba Australijka. Koszmar. Mimo usilnych staran nie zdolala nam jednak zepsuc nastroju, bo po 30 minuch siedzialysmy sobie juz w lodzi i rozmyslalysmy o tym co nas jeszcze tego dnia czeka. Wpierw sniadanko = woda + slodka buleczka. Do tego fale. I Ja. Troszke nami pobujalo, ale zakonczylo sie bez wygladania za burte:)
Wyspy Czamow oddalone sa od Hoi An o ok. 20 km, wiec aby je zobaczyc trzeba wyplynac w dalekie morze. No i wreszcie - pierwsza, a za nia druga - male gorki nie zamieszkane, bo strome i skaliste. My jednak doplynelismy do najwiekszej - tam to znajduje sie wioska (turysci moga poogladac rybakow reperujacych sieci), a w niej muzeum (gipsowe figury krabow i sloiki z rybkami w formalinie) oraz swiatynia (i znow Hanh Lieu - wietnamska bogini wylewajaca wode z butelki). Koniec atrakcji.
Po zakupach na targowisku wsiedlismy ponownie na lodz. Obczestowalam wszystkich oc, czyli slimaczkami (wiecej zabawy z wyjeciem zawartosci niz jedzenia). Po 15 minutach podplynelismy do zatoki, gdzie w cudownie przejrzystej wodzie probowalismy wypatrzec jakies rybki. 20 osob plywajacych w maskach odstraszylo jednak wszystko, co w okolicy moglo sie znajdowac, wiec po krotkim czasie dobilismy do brzegu na lunch.
A po lunchu... plazowanie! Palmy, drobny jasny piasek, niewielke fale. CUDOWNIE.
Wszystko, co dobre szybko sie jednak konczy. I tak po 3h relaksu, 1,5h drogi powrotnej z jeszcze wiekszymi falami znalazlysmy sie w hotelu, gdzie okazalo sie, ze spalilysmy sie od stop do glow:) Warto bylo... hehe
Nastepnego (09.04) od rana zajadalysmy sie nalesnikami z bananami i sosem pomaranczowym w naszej ulubionej knajpce. Pozniej przeszlysmy sie na wystep tradycyjnego zespolu. Tym razem byl nieco krotszy, w pomniejszonym skladzie, ale i tak naprawde dobry (zwlaszcza moja ulubiona czesc - wystep zlego wojownika).
O 14 natomiast wsiadlysmy w busa do Ha Noi. Po drodze jeszcze w 6km tunelu wybuchl pozar, wiec utknelysmy na pewien czas, ale ostatecznie szczesliwie dotarlysmy do domu.
Podsumowujac:
Po raz kolejny w ciagu niedlugiego okresu czasu mialam okazje odwiedzic Wietnam Srodkowy. Tym razem jednak atmosfera calego wyjazdu byla bardziej sielankowa i leniwa...
Wynajecie roweru w Hue bylo idealnym rozwiazaniem (pomimo spalonych plecow), wycieczka na wyspy Czamow po prostu genialna, a zakupy w Hoi An udane. Z Mama dogadzalysmy sobie na kazdym kroku hihi wiec wyjazd po prostu musze okreslic jako BAAARDZO udany i relaksujacy.
Nastepnego dnia (08.04) juz o 8 siedzialysmy w autokarze do Hoi An. Po 4 godzinach jazdy znalazlysmy sie w okolicy hotelu, w ktorym nocowalam poprzednio. Dostalysmy co prawda gorszy pokoj, ale za niska cene, wiec nie narzekalysmy zbytnio.
Po zakupie biletu na 5 zabytkow, przebieglysmy sie ulicami Hoi An do:
> Muzeum ceramiki - mialysmy okazje porownac ceramike chinska i wietnamska. Wnioski na podstawie kilku waz i fragmentow talerzy - chinska jest malowana bardziej starannie, a w wietnamskiej od wiekow powtarzaja sie te same motywy. Wystawa niewielka, za to mozna pochodzic po starym korytarzowym domu, a to juz jest atrakcja:)
> Kantonska Swiatynia Quang Trieu - na scianie znajduja sie popularne w tym regionie malowidla scienne przedstawiajace cztery pory roku, oraz naprawde oryginalne (ocena subiektywna - tak naprawde oryginalne, bo nie wietnamskie - te nam sie juz obyly) wizerunki starca lecacego na zurawiu. Zwrocilysmy rowniez uwage na pieknie rzezbione belki oraz przerazajaca (jak to okrelsila Mama "szatanska" wysoka na 2,5m figure kozla ogrodzie za pawilonami.
> Dom kupiecki Phung Hung - zbudowany w 1780 r., zapewne kryje w sobie wiele pieknych przedmiotow, jednak wszystko przeslaniaja porozkladane w pomieszczeniach pamiatki - jedwabne szlafroczki, obrazy, obrusy i serwetki recznie tkane. ech... Wietnamczycy moze maja glowe do interesow, ale zwiedzanie w tym miejscu zorganizowane jest naprawde kiepsko.
Co poza tym robilysmy w Hoi An? Przede wszystkim wedrowalysmy malymi uroczymi uliczkami pelnymi galerii i sklepow:) Zjadlysmy rowniez rewelacyjny obiad w Citronella - restauracji nad rzeka, w ktorej zaserwowano nam pyszna salatke grecka z PRAWDZIWA feta, a nie polska czy wietnamska podroba. Rewelka.
Kolejny dzien (08.04) spedzilysmy natomiast plazujac, ale nie byle gdzie tylko na wyspach Czamow, a dokladniej smazylysmy sie na najwiekszej z nich, czyli Lao (Gruszce). No, ale zacznijmy od poczatku.
Ten sloneczny piatek rozpoczal sie pechowo, poniewaz busik, ktory mial nas zabrac do portu przyjechal za wczesnie, wiec teroretycznie sie spoznilysmy. Powiadomila nas o tym nie przewodniczka, ale wielka gruba Australijka. Koszmar. Mimo usilnych staran nie zdolala nam jednak zepsuc nastroju, bo po 30 minuch siedzialysmy sobie juz w lodzi i rozmyslalysmy o tym co nas jeszcze tego dnia czeka. Wpierw sniadanko = woda + slodka buleczka. Do tego fale. I Ja. Troszke nami pobujalo, ale zakonczylo sie bez wygladania za burte:)
Wyspy Czamow oddalone sa od Hoi An o ok. 20 km, wiec aby je zobaczyc trzeba wyplynac w dalekie morze. No i wreszcie - pierwsza, a za nia druga - male gorki nie zamieszkane, bo strome i skaliste. My jednak doplynelismy do najwiekszej - tam to znajduje sie wioska (turysci moga poogladac rybakow reperujacych sieci), a w niej muzeum (gipsowe figury krabow i sloiki z rybkami w formalinie) oraz swiatynia (i znow Hanh Lieu - wietnamska bogini wylewajaca wode z butelki). Koniec atrakcji.
Po zakupach na targowisku wsiedlismy ponownie na lodz. Obczestowalam wszystkich oc, czyli slimaczkami (wiecej zabawy z wyjeciem zawartosci niz jedzenia). Po 15 minutach podplynelismy do zatoki, gdzie w cudownie przejrzystej wodzie probowalismy wypatrzec jakies rybki. 20 osob plywajacych w maskach odstraszylo jednak wszystko, co w okolicy moglo sie znajdowac, wiec po krotkim czasie dobilismy do brzegu na lunch.
A po lunchu... plazowanie! Palmy, drobny jasny piasek, niewielke fale. CUDOWNIE.
Wszystko, co dobre szybko sie jednak konczy. I tak po 3h relaksu, 1,5h drogi powrotnej z jeszcze wiekszymi falami znalazlysmy sie w hotelu, gdzie okazalo sie, ze spalilysmy sie od stop do glow:) Warto bylo... hehe
Nastepnego (09.04) od rana zajadalysmy sie nalesnikami z bananami i sosem pomaranczowym w naszej ulubionej knajpce. Pozniej przeszlysmy sie na wystep tradycyjnego zespolu. Tym razem byl nieco krotszy, w pomniejszonym skladzie, ale i tak naprawde dobry (zwlaszcza moja ulubiona czesc - wystep zlego wojownika).
O 14 natomiast wsiadlysmy w busa do Ha Noi. Po drodze jeszcze w 6km tunelu wybuchl pozar, wiec utknelysmy na pewien czas, ale ostatecznie szczesliwie dotarlysmy do domu.
Podsumowujac:
Po raz kolejny w ciagu niedlugiego okresu czasu mialam okazje odwiedzic Wietnam Srodkowy. Tym razem jednak atmosfera calego wyjazdu byla bardziej sielankowa i leniwa...
Wynajecie roweru w Hue bylo idealnym rozwiazaniem (pomimo spalonych plecow), wycieczka na wyspy Czamow po prostu genialna, a zakupy w Hoi An udane. Z Mama dogadzalysmy sobie na kazdym kroku hihi wiec wyjazd po prostu musze okreslic jako BAAARDZO udany i relaksujacy.
Mama przed Brama Cesarskiego Miasta w Hue
Cesarzowa z Falbanicy;)
Mama w Hoi An (w tle slynne jedwabne lampiony)
Kantonska swiatynia w Hoi An
rajska wyspa cu Lao Cham
1 komentarz:
wow
Prześlij komentarz