Jakos na poczatku marca dostalam od Asi z grupy stypendialnej zaproszenie na wyjazd na poludnie. Artur zostal w domku... o powodach jego decyzji nie bede wspominac (swoja droga byla to dla nas okazja zobaczenia jak wyglada wietnamski swiat w pojedynke).
W sobote (15.03) stawilam sie pod agencja turystyczna, gdzie wczesniej Asia zakupila bilety na open bus - dla niewtajemniczonych - za okolo 30 dolarow mozna objechac Wietnam wysiadajac i wsiadajac w wybranych miastach.
Mysli o czekajacych nas przygodach wprowadzily mnie w dobry nastroj, ktory jednak nie trwal zbyt dlugo - w ostatniej chwili tzn. kiedy wszyscy siedzieli juz w autobusie pani z agencji oznajmila, ze nie ma dla nas biletow na dalsza czesc wyprawy i bedziemy mialy 4 godziny postoju. Ech... slodkie zycie! Po krotkiej wymianie zdan z Wietnamka, ktora udawala, ze nie wie dlaczego mamy do niej pretensje, zmienilysmy cel podrozy i wsiadlysmy do busa, ktory zawiezc mial nas do wiekszego autokaru.
Jadac zatloczonymi ulicami Ha Noi odzyskiwalam spokoj wewnetrzny. Po godzinie wysadzono nas na jakims przedmiesciu, gdzie przez godzine czekalysmy na autokar - agencja turystyczna nie zapewnila oczywiscie siedzen, wiec szwendalysmy sie po okolicy i narzekalysmy na wietnamska organizacje.
W autokarze okazalysmy sie byc jedynymi bialymi, wiec nikt nie przejmowal sie tym, ze muzyka wietnamska puszczona na caly regulator moze nam w jakikolwiek sposob przeszkadzac. Do tego swiatla zapalone przez prawie cala noc i niewygodne fotele.
Kolo 2 przebudzil mnie deszcz, smutne palmy stroszyly liscie jak piora zmokle kury. Autokar pedzil przed siebie w strugach deszczu. KOSZMAR.
Jedynie warte zapamietania z trasy do Hue sa wrazenia po przebudzeniu - na poludniu czerwone slonce budzi dzien na rdzawej ziemi. Hipnotyzujaca odmiennosc w porownaniu z szarymi porankami w Ha Noi.
Slonce powoli odkrywalo przede mna kolejne niespodzianki - iglaste drzewa na polach ryzowych, male niskie domki z werandami podpartymi na cienkich slupkach, a w samym juz Hue - wylaniajace sie zza lisci tamaryndowcow mury cesarskiego miasta.
Po 15 godzinach drogi wreszcie dojechalysmy do celu! Na parkingu czekali juz jak zwykle xe omi (taksowkarze skuterowi) oraz naganiacze hotelowi wciskajacy do dloni wizytowki. Zwyciezyl najlepszy - ten, ktory zaoferowal darmowy transport, niska cene oraz dobra lokalizacje noclegu.
Minusem pokoju okazalo sie 7 pietro oraz zapach jeziora, ale to jak najbardziej do przezycia dla mlodych turystek:) Prysznic byl dla mnie wybawieniem - zmyl ze mnie zle wrazenia podrozy, a godzinka snu w pelni zregenerowala sily.
Odswiezone ruszylysmy na podboj miasta. Wpierw musialysmy jednak cos zjesc, wiec szybko ulokowalysmy sie w ulicznej jadlodajni i po raz pierwszy (i ostatni) skosztowalysmy slynne bun bo Hue. Makaron + kilka chrzastek i ziola do smaku. W Ha Noi mialam okazje zjesc juz tyle pysznosci, wiec to nie moglo w zaden sposob mi zaimponowac hihi
No, ale dosc juz o jedzeniu - przejdzmy do konkretow. Zaopatrzone w mapke ruszylysmy przed siebie. Na piechotke przeszlysmy przez most na rzece Perfumowej, poozniej kolo Wiezy Flagi, przez brame Ngo Mon prosto do Cesarskiego Miasta, ktore choc mniejsze przywodzi na mysl Zakazane Miasto w Pekinie. Spacerujac posrod orientalnych palacow, stawow i parkow wrecz napawalysmy sie piekna pogoda.
W teatrze obejrzalysmy wystep tradycyjnego zespolu, ktory niestety okazal sie malo profesjonalny, a obsluga niekulturalna. Na poprawe humoru zazyczylysmy sobie zdjec w jedwabnych strojach wietnamskich ksiezniczek i zmeczone zwiedzaniem zasiadlysmy w xic lo, czyli po prostu rykszy.
Kierowca byl przemilym czlowiekiem niezrazajacym sie nasza slaba znajomoscia specyficznego akcentu mieszkancow Hue. Po polgodzinie dotarlismy do pagody Thien Mu, ktorej 21 metrowa wieza jest okreslana przez przewodnik jako taki sam symbol rozpoznawczy dla miasta jak wieza Eiffla dla Paryza.
Co szczegolnie utkwilo mi w pamieci? Przede wszystkim wielki usmiechniety Budda, ktory wygladal jakby dzwonil przez telefon, 18 szarych bodhisattwow, ktorzy pokazuja, iz kazdy moze osiagnac oswiecenie oraz... 2 mlodych mnichow, ktorych chyba jedynym zajeciem bylo pozowanie do zdjec.
W drodze powrotnej kierowca xic lo zabral nas jeszcze na kolacje! Banh uot thit nuong, czyli nalesniczki z grillowana wieprzowina, salata i mieta, maczane w sosie ostro-kwasnym okazaly sie byc hitem sezonu! O tym chyba najlepiej swiadczy fakt, ze nawet Asia (zwykle niejadek) zjadla 1,5 porcji:)
Nastepnego dnia (17.03) z samego rana udalysmy sie na wycieczke smocza lodzia do grobowcow cesarzy Nguyenow. Wszystko byloby idealne, gdyby nie fakt, ze melancholijna podroz po Perfumowej Rzece zepsul zupelnie odglos silnikow lodzi.
Wyprawa w skrocie:
> 15 minut pyrkania silnika i ogladanie swiatyni Thien Mu, czyli powtorka z dnia poprzedniego
> 30 minut w lodzi i zwiedzanie grobowca dla reszty grupy, my ograniczylysmy sie tylko do wioski, ktorej mieszkancy produkuja kadzidla
> 30 minut ryczenia silnika i bodajze lunch podczas ktorego slowem nie mozna sie odezwac, bo wszystko jest skutecznie zagluszone
> pagoda Hon Tren na zboczu, w ktorej Czamowie czcili boginie Po Nagar, ktora Wietnamczycy przemienili na Thien Y A Na. Nic szczegolnego w samej swiatyni nie dostrzeglam niestety... no moze poza konikami na malym oltarzu, ktore zreszta powszechne sa w tym regionie (figury, a nie prawdziwe kucyki:)
> na koniec jeszcze grobowiec Minh Mang'a, cesarza w latach 1820-41 - podobno najlepiej zachowany, a na pewno najlepiej skosntruowany, poniewaz bramy i swiatynie tworza Droge Ducha, czyli prosta linie - zapewne wazna ze wzgledow energetycznych. Grobowiec otoczony jest pieknym parkiem, a w pobliskim jeziorze rosna niesamowicie powyginane wodne rosliny. Malo osob wie, ze najwazniejsza czesc tego kompleksu swiatynnego ukryta jest pod ziemia - to palac, w ktorym na wieki bedzie panowal cesarz.
>ostatnia atrakcja byl 1,5 godzinny powrot z... silnikiem lodzi wyjacym juz na full.
Podsumowanie:
Bol glowy po podrozy nie wart byl zaoferowanych atrakcji. Albo: Piekno grobowcow Nguyenow skutecznie zniszczyl wyjacy silnik lodzi.
Jeszcze tego samego dnia na motorkach pomknelysmy glowna ulica miasta Le Loi, mijajac rozowe szkoly: Hai Ba Trung oraz srednia Quoc Hoc, w ktorej uczyl sie Ho Chi Minh, wielki Gmach Komitetu Ludowego oraz pomnik imperialny ku czci francuskich i WIETNAMSKICH zolnierzy walczacych podczas I wojny swatowej we FRANCJI.
Celem naszej wyprawy byl polozony na koncu ulicy dworzec kolejowy, oczywiscie malinowy, bo to byl wlasnie ulubiony kolor Nguyenow. Po wykupieniu biletow na nastepny dzien do Da Nang (z ogromna 10% znizka studencka) pojechalysmy do polecanej przez National Geographic Areny Tygrysa Ho Quyen. Arena utrzymala sie w dobrym stanie i chociaz nie odbywaja sie w niej juz walki sloni i tygrysow ma urok starej damy, w ktorej zmarszczkach widac dawne piekno.
Nastepnego dnia (18.03) rankiem przespacerowalysmy sie po raz ostatni ulicami Hue. Pociag przyjechal z godzinnym opoznieniem, ale warto bylo czekac, bo jego standard bardzo mnie zaskoczyl. W srodku miekkie fotele, plaskie telewizory oraz smakowicie pachnace dania rozwozone przez obsluge. I pomyslec, ze bilet kosztuje okolo 6zl!
Tory wily sie to na zboczach gor, to nad samym brzegiem morza... Widoki zapierajace dech w piersi... Az szkoda bylo mi wysiadac na tlocznym dworcu w Da Nang, pelnym handlarzy suszonymi kalmarami i tandetnych mamurowych figur.
Zaatakowane przez jak zwykle nachalnych xe om'ow postanowilysmy na wlasna reke znalezc hotel. Po godzinie mozolnego marszu zrezygnowane dalysmy sie, jednak podwiezc nad morze. Nasi kierowcy znalezli dla nas naprawde niedrogi hotel, najnizszej kategorii, czyli nawet nie nha nghi, a nha cho, czyli brak klimatyzacji, brak lazienki, brak toalety, brak lozka. Znaczy lazienka jest, nawet w pokoju - wiadro + toaleta z dziura w podlodze, lozko tez - po prostu polka, aby nas szczury nie zjadly chyba. No nic - poznajemy prawdziwy Wietnam tak?
Aby uciec od przerazajacej perspektywy noclegu w tych warunkach zawedrowalysmy na piekna piaszczysta plaze. A tu jakby zupelnie inny swiat - luksusowe restauracje, palmy, drinki...
Fale wysokie, morze czyste i nawet sie chwile poopalalysmy. Po drodze jeszcze kolacja - ogromny talerz kalmarow z grilla za 5zl... oczywiscie sie po nim pochorwalam, ale co tam - warto bylo!
Noc koszmarna - wizje robactwa, wysysajace krew komary i upal, ale jakos przetrwalysmy. Rano (19.03) brat wlascicielki noclegowni wraz z kolega podwiozl nas jeszcze do Muzeum Czamow - mial nas nawet zawiezc do samego Hoi An, ale kiedy sie dowiedzial, ze nie wydamy wiecej pieniedzy w Da Nang to mina mu zrzedla i szybko uciekl. A my? Zarzucilysmy plecaki na ramiona i zanurzylysmy sie w dawnej historii Wietnamu.
Co odkrylysmy w muzeum - wszystko to, co stworzyli Czamowie, a Wietnamczycy bali sie, ze zostanie rozkradzione - ornamenty, plaskorzezby i figury w stylu indyjskim. Cuda i cudenka.
Po zwiedzeniu muzeum, dzieki uprzejmej pomocy Wietnamczykow udalo nam sie zlapac busa do Hoi An. Niestety pani bileterka wprowadzila apartheid i zamiast 7.000 dongow zaplacilysmy 20.000, ale juz sie z nia nie klocilysmy, bo nie chcialysmy, zeby nas po drodze, gdzies zostawila.
Odstawiono nas na dworzec, wiec musialysmy jeszcze doplacic za xe oma na starowke, pozniej za kolejnego xe oma do hotelu... ale w koncu trafilysmy do My Chau - 10 dolarow za pokoj z lazienka i wiatrakiem. Standard sredni, ale za te cene nie mozna zbyt wiele wymagac.
Pierwszy dzien spedzilysmy zwiedzajac zabytki tego uroczego miasteczka. Wykupienie biletu w cenie 75.000 dongow zapewnia wejsciowki do jednej z chinskich swiatyni, do jednego z domow kupieckich, do jednego z muzeum, do pagody na japonskim krytym moscie oraz do obejrzenia wystepu zespolu regionalnego w warsztacie rzemieslniczym. Zeby obejrzec wszystkie miejsca nalezaloby wykupic 4 bilety, jednak szczesliwie trafilam w internecie na strone podrozniczki, ktora Hoi An zwiedzila wzdluz i wszerz, dzieki czemu wybor zabytkow okazal sie latwiejszy.
Wraz z Asia zwiedzilysmy:
1. Muzeum etnograficzne - w pieknym tradycyjnym domu (polaczenie stylu chinskiego, japonskiego i wetnamskiego) znajduja sie zakurzone manekiny rybakow, sieci oraz malenkie buciki nie dzieci, a kobiet, ktore bandazowaly stopy.
2. Dom kupiecki Tan Ky (co oznacza postep). Dom korytarzowy, ktorego pierwsze pietro jest corocznie zalewane przez powodz nawet do 2m! Znajduja sie w nim piekne meble oraz chinskie napisy wykladane macica perlowa, na dodatek w ksztalcie ptakow. Po wlosciach oprowadzaja czlonkowie rodziny, podaja zielona herbate i opowiadaja o specyficznym stylu architektonicznym Hoi An.
3. Swiatynia chinska Phuc Kien (Fujian) - wchodzi sie do niej poprzez 2 bramy, w srodku znajduja sie tradycyjne spiralowe kadzidla palone w intencjach ludzi z calego swiata o czym swiadcza wlasnorecznie wypisywane karty. Poza typowymi buddyjskimi rzezbami, w swiatyni stoi model chinskiej barki kupieckiej, a na dziedzincu straszy smok oblepiony kawalkami ceramiki.
4. Most Japonski - niedawno odnowiony XVII wieczny most cieszy oko malinowym kolorem. Wejscia od dawnej chinskiej dzielnicy pilnuja kamienne malpy, poniewaz w roku malpy rozpoczeto budowe, a od strony japonskiej - psy, bo w roku tego zwierzecia ukonczono prace. Z miejscem tym wiaze sie legenda wedlug ktorej to tu wlasnie znajduje sie serce bestii, ktora powoduje trzesienia ziemi w Japonii.
5. Warsztat rzemieslnczy i wystep grupy regionalnej. Naprawde swietnie przygotowane miejsce -oczekujac na przybycie artystow mozna obejrzec w jaki sposob powstaja takie pamiatki jak dziadkowie rzezbieni w korzeniu bambusa, jedwabne lampy czy nawet figury z sandalowego drzewa od Buddy poprzez chinskich dziadkow sukcesu az do Jezusa.
Wystep grupy regionalnej zachwyca nie tylko sama orientalna odmiennoscia, ale rowniez jakoscia wykonania. Milosne piosenki spiewane z melodyjnym akcentem z tego regionu, delikatne ruchy tancerek czy klasyczna opowiesc o zlym wojowniku tylko w tym miejscu maja w sobie tyle uroku.
Na koniec wyjazdu (20.03) postanowilysmy jeszcze na chwile przeniesc sie w czasy Czamow. Juz o 5 rano wyjechalysmy w podroz do My Son. Obiecany swit posrod starozytnych ruin zastal nas jednak w busie, co jak sie okazalo bylo przewidziane przez organizatorow, poniewaz kasy otwierane sa i tak od 6.30. Ech...
Warto bylo jednak wczesnie wstac, poniewaz slonce jeszcze nie dopiekalo, nad gorami unosily sie mgly, a turystow bylo niewielu, czyli idealne warunki do zwiedzania.
Zespol swiatynny sklada sie wlasciwie z ruin wiez, poniewaz cenniejsze rzezby zostaly przeniesione do zwiedzonego juz przez nas muzeum w Da Nang. Jak sie okazalo w renowacji tego miejsca brala udzial ekpia archeologow z Polski, co poruszylo nasze patriotyczne uczucia - tzn. wszystkim z duma pochwalilysmy sie, ze jestesmy Polkami (zwykle lepiej tego nie robic, bo Westernersi - poza Francuzami maja jakies dziwne uprzedzenia do Slowian).
Wracajac do glownego watku - miejsce to stracilo na znaczeniu, kiedy wladca krolestwa Czampy zrzekl sie swych ziemi w zamian za reke wietnamskiej ksiezniczki (w XIV w.). Zapomniane w dzungli czekalo az do 1898 roku na odkrycie.
My Son przypomina troche znane mi niestety jedynie ze zdjec Angkor Wat w Kambodzy - zarosniete, ciche, wilgotne, pokryte pajeczynami... pozerane przez otaczajaca przyrode. Miejsce na pewno warte odwiedzenia nie tylko dla fascynatow starozytnych kultur.
Podsumowanie:
Dzieki tej podrozy nie tylko oderwalam sie od szarej rzeczywistosci Ha Noi, ale rowniez poznalam nowe oblicze Wietnamu. Na poludniu spotkalam naprawde wielu przemilych ludzi, nawet xe omowcy byli mniej natarczywi! Hue zachwycilo mnie swoim urokiem pokrytym warstewka kurzu, Da Nang udowodnilo, ze nie warto plazowac na polnocy, a Hoi An dzieki atmosferze przenikania sie kultur zdobylo moje serce.
Hue
Da Nang
swiezo suszone kalmarki, czyli muc kho - przysmak Artura
rzezba ze swiatyni Czamow (muzeum Da Nang)
Hoi An
japonski most kryty w modnym malinowym kolorze
brama w swiatyni chinskiej Fujian
aktor w roli zlego wojownika
(straszny, ze az sie dziewczynka obok mnie poplakala)
kolejny wojownik - wyrzezbiony w korzeniu bambusa
My Son
wieza Czamow
prawie jak Angkor Wat
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz