wtorek, 30 października 2007

in the autumn mood...

Jesien w Ha Noi slodko pachnie kwitnacymi drzewami. W dzien uczymy sie wietnamskiego i szukamy jakiejs pracy, wieczorami popijamy zielona herbate z lodem pod mauzoleum Ho Chi Minha. To nasze ostatnie dni przed powrotem do normalnego zycia, wiec staramy sie wykorzystac je jak najlepiej.

W niedziele (28.10) wybralismy sie z nasza grupa (Asia, Grazyna, Lan i Ania) do indyjskiej restauracji. W tym oryginalnym miejscu, z widokiem na jezioro Truc Bach, podaja przepyszne orientalne specjaly w rozsadnej cenie. Mysle, ze bedziemy tam wpadac czesto, poniewaz potrzebujemy odmiany dla wietnamskich barow ulicznych;))

Co do naszych kontaktow z "krajowcami" to niestety nadal nie radzimy sobie z pewnym aspektem kulturowym - unikaniem odmowy. Wietnamczycy bardzo rzadko przyznaja sie, ze nie moga nam pomoc albo ze nie rozumieja co do nich mowimy - po prostu usmiechaja sie do nas, potakuja, po czym udaja, ze zapomnieli o zlozonych obietnicach. Mimo, ze staramy sie jakos do tego przyzwyczaic i traktowac ich slowa pol serio, to jednak utrudnia to znacznie nasze zycie.

Aby wiec odpoczac od zgielku stolicy znowu wybieramy sie w gory. Tym razem jedziemy jeszcze z Asia i Lan (pol Wietnamka pol Bialorusinka) do Sa Pa, ale docelowo zamierzamy oczywiscie zwiedzic okoliczne wsie, a moze nawet zalapiemy sie na jakis niedzielny targ.

No i tak spokojnie zyjemy sobie w Wietnamie, zajadajac sie swiezymi marakujami szukamy wlasnego miejsca. Tak to juz jest, ze czlowiek dopiero daleko od domu poznaje samego siebie. Za kim/czym tesknimy? Oczywiscie za rodzina, za rzeskim powietrzem, za cisza, za polskim chlebkiem:) Ostatnio nawet zdobylam sie na zrobienie ogorkow wedlug rodzinnego przepisu, aby choc troche przypomniec sobie polski smak hihi Ot i wsio.

fantastyczna czworka: moi, Asia, Ania, Lan

środa, 24 października 2007

ploty z bazaru w Dong Da

A teraz kilka najswiezyszych informacji z zycia w Ha Noi:

1. dla wzmocnienia najlepiej wypic kieliszek nalewki z... kobry, malpy (lub samych lapek), jaszczurki lub innego niezidentyfikowanego stwora:)



2. Na festiwal Polowy Jesieni, czyli dzieciecego nowego roku (glowne obchody w wrzesniowa pelnie ksiezyca) nalezy zakupic: ciastko ksiezycowe w zawrotnej cenie 6zl za sztuke, z nadzieniem z ziaren lotosu oraz zoltkiem w samym srodku (fu!). Przyda sie rowniez jakas zabawka, aby opedzic sie od tlumow wrzeszczacych maluchow.


3. Chociazby swiecilo slonce, a prognoza zapowiadala susze, NIGDY nie mozna ufac wietnamskiej pogodzie! W najmniej spodziewnym momencie spadnie tyle deszczu, ze przytopi nie tylko Ciebie, ale rowniez twoj motor:) Dlatego ZAWSZE nalezy miec przy sobie pelerynke...



4. Ha Noi to miasto kontrastow: nowoczesnosc przeplata sie z tradycja, bogactwo z bieda... Biznesmeni razem z robotnikami pija zielona herbate w ulicznej "kawiarni", nowe budynki czy hotele sasiaduja z ruderami obwieszonymi praniem...



5. Wietnamczycy uwielbiaja drob w kazdej chyba postaci: od plodow poczawszy, przez kurze lapki i szyjki, na zupie ze swiezej krwi skonczywszy... moze dlatego jedynym zagranicznym fast foodem jest Kentucky Fried Chicken:))



6. Co krok odkrywamy nowa budowe w okolicy, a ekipy remontowe skladaja sie najczesciej z dzieci i kobiet. Wietnam sie rozwija, wiec kazdy musi miec chociaz niewielka przybudowke;)




7. A na koniec najwazniejsze: jedzenie:) Tanie, smaczne i latwo dostepne... Co do jego pochlaniania to obcokrajowcy reprezentuja dwie postawy: albo w ogole nie sa glodni, albo korzystaja z kazdej nadarzajacej sie okazji, aby cos przekasic. My oczywiscie nalezymy do tej drugiej grupy hihi Artur dodaje, ze sa jeszcze milosnicy "sniadanka kontynentalnego", czyli ludzie (glownie turysci), ktorzy uznaja jedynie potrawy europejskie i stoluja sie w hotelowych restauracjach.


najlepsze pierozki, ogromne sajgonki z krewetkowym farszem
i drozdzowe buleczki znajdziecie kolo katedry;P


zupka ze wszystkim: "kaszanka", pomidorkiem, klopsikiem,
tofu, parowka, szynka i golonka

a to smazona skora z wegorza:
prosto z patelni i jako wkladka w zupie

sobota, 20 października 2007

dzien kobiet w wydaniu wietnamskim

Dzis przypada Wietnamski Dzien Kobiet, wiec Artur zostal przeze mnie bezczelnie napuszczony na zakup kwiatow. Caly dumny przywiozl mi bukiet… rozowych CHRYZANTEM. Przeoczyl chyba fakt, ze w Polsce kojarzone sa raczej ze Swietem Zmarlych… hihi

Kiedy zapytalismy naszego gospodarza czy kupil cos swojej zonie odpowiedzial, ze tak: “Money flowers” :)) Caly wieczor chodzila jednak podejrzanie zla, wiec pewnie jakas rozyczka by jej nie zaszkodzila...

Wieczorkiem oczywiscie, jak przystalo na prawdziwych Wietnamczykow, zjedlismy uroczysta kolacje, ktora popilismy wywarem z CHRYZANTEM… ot i wsio.


Samson, czyli slonce...

Artur zachwycony morzem po odwiedzeniu Ha Longu zazyczyl sobie, aby kolejnym celem naszej wprawy byla jakas plaza. Przeszukalismy, wiec Internet i znalezlismy najblizszy kurort, oddalony o okolo 170 km od Hanoi. Nie zniechecajac sie kiepskim opisem Sam Son w przewodniku Lonely Planet w piatek (18.10) zasiedlismy w autobusie zmierzajacym na poludnie.
Przy wyjezdzie z dworca jak zwykle utworzyl sie gigantyczny korek i musielismy czekac pol godziny, az autobus wreszcie wyjedzie na trase. Okazalo sie, ze nie mamy kompletu pasazerow, wiec zgodnie z wietnamskim zwyczajem kierowca autobusu musial ich znalezc po drodze. Przejechanie 150 km do Thanh Hoa, miasta naszej przesiadki, zajelo nam cztery godziny, ale czego sie nie robi dla kapieli w Morzu Poludniwo-Chinskim;))

Ledwie wysiedlismy z busa, zostalismy osaczeni przez kierowcow skuterkow i taksowek. Jak zwykle musielimy sie ostro potargowac, zeby chociaz odrobine zblizyc sie do ceny “wietnamskiej”, a nie “dla bialasow”, ale warto bylo, bo w koncu w czworke pojechalismy jednym motorem z koszykiem za 24 zlote. Szesnascie kilometrow do Sam Son pelne bylo wstrzasow, piasku sypiacego w oczy oraz owadów rozbijających się na nas. Trzeba jednak przyznac, ze wrazenia te mozna zaliczyc do niezapomnianych:)) hihi

Nasz kierowca wprwanym okiem ocenil nasze mozliwosci finansowe i dowiozl nas wprost pod najtanszy hotel w miejscowosci – 5 zlotych za noc za wzglednie przyzwoite warunki w pelni nas zadowolilo:))

Rozpakowalismy sie szybko i ruszylismy w poszukiwaniu jedzenia. Bary wzdluz bulwaru porazily nas swoimi cenami, wiec zmuszeni zostalismy do zjedzenia kleiku ryzowego z jakimis okruchami przypominajacymi krewetki… A mialam cicha nadzieje, ze wreszcie najem sie swiezych owocow morza!

No, ale koniec narzekania. W koncu glownym celem naszej wyprawy byla kapiel w cieplym morzu! Plaza, palmy, slonce, woda… idealne polaczenie:)

Przez dwa dni mielismy okazje nacieszyc sie wspaniala pogoda. Skakalismy przez ogromne fale, przypalilismy sie odrobine i oczywiscie zwiedzilismy pagode:)
Wyjazd bylby idealny, gdyby nie to, ze w Wietnamie jest teraz zima i bylismy jedynymi turystami w okolicy, wiec wlasnie na nas skupily sie sily handlarzy wszelkim badziewiem, a za jedzenie zadano od nas 10 razy wiecej niz w Hanoi!



skrzyzowanie w Sam Son

a tak wlasnie odbywa sie zbior owocow morza

tym razem krabik morski

Artur, plaza, popoludniowe slonce... i konie?!

Zolwiko-foczka made by A.

typowa pamiatka z nadmorskiego kurortu - wypchany ptak

na jedwabnym szlaku

Ostatnio wiele sie u nas dzialo, poniewaz reszta stypendystow wreszcie zjechala sie do Wietnamu. Walka z uczelnia o ustalenie zajec dobiegla konca, powoli poznajemy się nawzajem i szykujemy na rozpoczecie nauki wietnamskiego…
A w wolnym czasie oczywiscie podrozujemy:))

W niedziele (14.10) pojechalismy skuterkiem do Van Phuc, wioski rzemieslniczej znajdujacej się około 12 km od Hanoi, slynnej z produkucji jedwabiu. Wyobrazalismy sobie, ze miejsce to bedzie pelne straganow kryjacych piekne tkaniny, jednak na miejscu okazalo sie, ze klimat orientalnych bazarow zastapiony zostal przez nowoczesne sklepy z towarami pochodzacymi z masowej produkcji. Jedynym pozytywnym efektem tej modernizacji okazaly sie ceny - krawaty kosztowaly cztery razy mniej niz w Hanoi;)

Jedna z atrakcji Van Phuc jest zwiedzenie warsztatu produkcji jedwabiu. Kokonow jedwabnikow wprawdzie tam nie uswiadczylismy, ale za to mielismy okazje przyjrzec sie pracy ogromnych maszyn tkalniczych. Jednak z powodu huku ucieklismy stamtad szybko i oczywiscie zwiedzilismy pagode:)) Poza stalymi elementami, udalo nam sie zobaczyc nowy ornament – nietoperza oraz figure Hanh Lieu (wietnamskiej boginii) okryta czerwonym jedwabnym plaszczem.

Po zakupkach i ukulturalnianiu przyszedl czas na odrobine ruchu, wiec pojechalismy na trening pilki noznej. Jestem strasznie dumna z Artura, poniewaz juz niedlugo dostanie wlasna koszulke z numerem i stanie sie pelnoprawnym czlonkiem wietnamskiej druzyny!

Natomiast w niedziele (16.10) pojechalismy wraz z Asia (studentka filologii wietnamsko-tajskiej z Poznania) i Grazyna do wioski specjalizujacej sie w wytwarzaniu ceramiki. Bat Trang (Pracownia Misek) znajduje sie rowniez w poblizu Hanoi, wiec udalo nam sie dojechac na miejsce autobusem miejskim. W przewodniku wyczytalismy, ze wyroby miejscowych rzemieslnikow znajduja sie w zbiorach Luwru, jednak tak jak i w Van Phuc bylismy rozczarowani tym, co ujrzelismy. Wzdluz jednej drogi znajdowaly sie dlugie sklepy, w ktorych wiekszosc rzeczy byla masakrycznie tandetna – ceramiczne psy naturalnej wielkosci, kraby, zolwie czy swinki… Az trudno uwierzyc, ze udalo nam sie znalezc naczynia zdobione w klasycznie azjatyckim stylu - biale z kobaltowym delikatnym kwiatowym wzorem. Po szybkich zakupach zjedismy pho bo (zupe z wolowina) i udalismy sie w droge powrotna.

Podsumowujac: wioski rzemieslnicze w poblizu Hanoi to okazja do ujrzenia jak miejsca slynace z piecsetnej lub nawet tysiacletniej tradycji zamieniane sa w tandetne stoiska “wszystko za 5 zlotych”…


nietoperek na scianie pagody w Van Phuc

lew - ozdobne zakonczenie kolumny

pagoda w Van Phuc


Hanh Lieu a'la Czerwony Kapturek


na trasie Van Phuc-Ha Noi mozna otrzec sie o prawdziwe swinskie tusze;)

czwartek, 11 października 2007

in the jungle, the mighty jungle...

Cisza. Caly las nasluchuje. Co jakis czas slychac tylko ostrzegawcze nawolywania malp - niebezpieczenstwo sie zbliza...

Blotnista sciezka, posrod wielkich lisci tropikalnych roslin ida trzy przedziwne stworzenia. Pokryte sa pancerzami polyskujacymi raz zielono, raz niebiesko, pachna obco i nieprzyjemnie. Wszystkie zwierzeta uciekaja przed nimi, jedynie dzielne pijawki probuja zbadac czy smakuja tak samo zle jak wygladaja...

Tak wlasnie przemierzalismy szlaki najstarszego w Wietnamie parku narodowego Vuon Quoc-gia Cuc Phuong.

W poniedzialek (08.10) o 7/30 stawilismy sie na sniadanie w naszej ulubionej knajpce. Nie ma to jak miska ryzu, jajko i boczek na dobry poczatek dnia:) Dopiero najedzeni moglismy ruszyc na podboj dzungli... zamowilismy wiec xe om i pojechalismy na dworzec Ben xe Giap Bat, skad odjezdzaja autobusy na poludnie. Tam umowieni bylismy z Grazyna, ktora bedzie rowniez studiowac na Bach Khoa w Hanoi.

Wspolnymi silami dogadalismy sie z kasejrka i kupilsmy bilety do Nho Quan - miasta, ktore znajduje sie najbllizej parku. W autobusie publicznym stanowilismy glowna atrakcje - ludzie bez skrepowania gapili sie na nas, a wszelcy zebracy i niepelnosprawni napastowali nas bezustannie. Po godzinie drogi mozna sie bylo do tego nawet przyzwyczaic, tak jak i do wietnamskiej muzyki, ktora niestety meczyla nasze europejskie uszy...

Z Hanoi do Nho Quan jest okolo 80km, wiec teoretycznie powinnismy dotrzec tam po godzinie, dotarlismy po 2,5 , poniewaz w prowincji Ninh Binh dopiero co przeszla fala powodziowa.... Nasza droge zalala woda, ale kierowca nie zrazal sie tym - prul do przodu mijajac zatopione wioski. Spodziewalismy sie ujrzec zrozpaczonych ludzi, ktorzy beda ratowac resztki swojego majatku, tymczasem wiekszosc zakupila lodki wielkosci miednicy i zarzucila sieci.

Kiedy wreszcie zajechalismy do Nho Quan, musielismy przejsc ciezkie negocjacje z kierowcami xe om. Za 20km zaplacilismy w koncu po 50tysiecy dongow od osoby (10zl). Drogo, ale lepiej zaplacic niz isc na piechote bez mapy...

Trasa skuterkiem byla wspaniala. W tym regionie wlasnie zaczely sie zniwa, wiec droga pokryta byla sloma. Jechalismy poprzez wioski, mijalismy uczniow w mundurkach, wracajacych ze szkoly na rowerach, zolnierzy z karabinami i tarczami (w ksztalcie innych zolnierzy!) idacych na cwiczenia bojowe, wiesniakow suszacych ryz....
Sielskie obrazki prawda?

Po pol godzinie jazdy dojechalismy do bram parku Cuc Phuong. W "punkcie obslugi klienta" wreczono nam szczegolowe ankiety (co robimy w Wietnamie, jak dlugo tu bedziemy etc) i zabrano paszporty. Anglojezyczna obsluga omowila z nami plan zwiedzania i po uiszczeniu odpowiednich oplat wreszcie wpuszczono nas do DZUNGLI:))

Zeby nie bylo zbyt "survivalowo" znowu wsiedlismy na skuterki i kolejne 20km przejechalismy asfaltowa droga, ktora raz piela sie w gore, raz opadala w dol, jakby zostala sila wcisnieta posrod wielkie palmowe liscie. Kiedy gaszcz zaciesnial sie, a zrodla splywaly po wapiennych sciankach, powietrze nagle sie ochladzalo, kiedy wyjezdzalismy na otwarte przestrzenie, przygrzewalo slonce...

Kiedy dojechalismy do centrum parku, szybko zameldowalismy sie w pokoju, posilismy sie (pho z makaronu instant my - dziwne polaczenie, ale to jedyne danie, ktore tego dnia serwowal osrodek...) i ruszylismy w dzungle prowadzeni przez psa "przewodnika" , ktory tak polubil Artura, ze nie odstepowal go na krok:)

Powolutku ogladajac wszystkie rosliny i poszukujac zwierzat dotarlismy do jaskini Niebianskiego Palacu (Dong Son Cung), w ktorej podobno mozna spotkac stada nietoperzy. Przyswiecajac sobie latarka przeszukalismy prawie wszystkie komory - nietoperze moglismy tylko uslyszec... Odpoczelismy chwile i weszlismy na szlak do Tysiacletnich Drzew (Cay cho ngan nam). Ze znalezieniem drzew nie mielismy juz problemu, bo mialy z 20 metrow wysokosci i z 5 szerokosci:)) Czlowiek stojac obok nich czuje sie taki malutki, a jego zycie tak krotkie... Warto przyjechac do Cuc Phuong chociazby dla tej chwili melancholii...

Wkrotce ruszylimy w droge powrotna do osrodka. Pomimo, iz zwierzeta chowaly sie przed nami, coraz czesciej slychac bylo ich obecnosc. To niesamowite, kiedy nagle slychac odlgos pily lancuchowej, cmokania, gwizdy, a czlowieka otacza jedynie nieprzenikniona zielen.

Jak sie okazalo dzwieki te byly ostrzezeniem przed deszczem. Poniewaz w dzungli nie widac nieba, jedyna oznaka opadow jest odglos kropli uderzajacych o liscie. Ostatnie 3km szlaku pokonalismy wiec w blocie, okryci zielono-niebieskimi pelerynkami.

Wybrany przez nasz szlak okreslono jako latwy i krotki (7km - 2 do 3 godzin). Wchodzac po kamiennych schodach spocilismy sie jednak niemilosiernie, zmeczylismy, a na koniec jeszcze zmoklismy...

Po dotarciu do osrodka okazalo sie, ze Grazyna zostala zywicielka pijawki! Krew obficie kapala z kostki, a ranka nie chciala sie zasklepic, wiec musiala wciaz zmieniac opatrunki... I pomyslec, ze to ja najbardziej balam sie pijawek!

Mimo zmeczenia przez dlugi czas nie moglismy zasnac - nocne odlglosy dzungli macily nasz sen, a maty nie pozwalalby na wygodne ulozenie. Jakos dotrwalismy do rana i o 8 ruszylismy na skuterkach w droge powrotna.

Zwiedzilismy jeszcze Endangered Primate Rescue Center, gdzie przebywaja przedstawiciele zagrozonych gatunkow malp. Langury, gibony i makaki wydawaly sie byc zadowolone - ciekawsko przygladaly sie grupie turystow, iskaly sie wzajemnie i bujaly na bambusowych rusztowaniach.

Poniewaz autobus do Hanoi odjezdzal o 1 zdazylismy jeszcze wdrapac sie na wapienne wzgorze z punktem widokowym. Jednak po dotarciu na szczyt okazalo sie, ze krajobraz przesloniety byl koronami drzew. Tak oto wyjasnila sie zagadka pajeczyn na szlaku - tylko my nie wiedzielismy, ze miejsce to nie jest zbyt uczeszczane... :))

Powrot do domu zajal nam 3 godziny, podczas ktorych znowu ogladalismy skutki powodzi. O tajfunie dowiedzielismy sie z seriwsu internetowego http://www.newhanoian.com/ W Hanoi nic o nim nie slyszelismy, przynajmniej po polsku hihi...

W prowincji Ninh Binh obserwowalismy Wietnamczykow, ktorzy nie przystaja do przedstawianego w mediach wizerunku powodziana. Ludzie ci zdawali sie nie zauwazac skutkow opadow - tereny zalane staly sie lowiskami, a na polach, ktore ocalaly rozpoczely sie zniwa. Zycie toczy sie dalej. Czasem slonce, czasem deszcz.


uwaga! w parku grasuja wilkolaki;))

tysiacletnie drzewa

jeden z niewielu tropikalnych kwiatow

naprawde latwiej znalezc patyczaka na zdjeciu niz w dzungli;)

krab gorski

langury pięcio-kolorowe z czerwonymi nogami

obsluga porzadkowa parku

tereny te zwane sa "inlanding Ha Long",
ale po powodzi to juz prawdziwa zatoka Ha Long

zalany cmentarz chrzescijanski
(prowincja Ninh Binh nalezy do najbardziej katolickich w kraju)

wtorek, 2 października 2007

kiedy smoki spadaly z nieba...

I znowu znudzeni Hanoi postanowilismy, gdzies wyjechac... padlo na Zatoke Ha Long, poniewaz jest nie tylko jedna z glownych atrakcji Wietnamu, ale przede wszystkim dlatego, ze naszla nas ochota na kapiel w cieplych wodach morza Poludniowo-Chinskiego.

Ha Long slynie z malowniczych krasowych wysepek, ktorych piekno zostalo uznane przez UNESCO, a miejsce to wpisane zostalo na Liste Swiatowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego. Nazwa ta oznacza spadajacego/schodzącego do morza smoka, ktory wedlug legendy albo uderzeniami ogona albo pluciem perlami, stworzyl skalne wieze. Po tak zachecajacym bajkowym opisie nie sposob bylo odmowic sobie tej wyprawy!

Sposrod wielu ofert dostepnych w Internecie wybralismy te, ktora zapewniala najwiecej atrakcji za stosunkowo nieduze pieniadze, czyli 3 dni za 65$. Jak okazalo sie w biurze turystycznym nie mieli jej w oficjalnym katalogu, wiec dostalismy wycieczke za 80$ placac mniej!

W sobote (29.09) o godzinie 8:00 stawilismy sie na zbiorke przed hotelem. I tu niespodzianka! Nasza grupa skladala sie przewaznie z grubych i starych bialasow... Przez cala droge nadawali po angielsku i z przesadna grzecznoscia usmiechali sie do wszystkich. Co za porazka... patrzac w okno mielismy nadzieje jakos przetrwac te podroz...

Po drodze mijalismy typowe wietnamskie widoki - waskie, ale bardzo wysokie budynki, fabryki, hostele... Jedyne, co nas moglo zaskoczyc to.... SLON stojacy, gdzies daleko w polu ryzowym...
I znowu azjatycki kontrast - pelna smogu autostrada i swobodnie przechadzajacy sie olbrzym.

Na postoj zawieziono nas do sklepu, gdzie wszystkie rzeczy zostaly wykonane przez niepelnosprawne dzieci. Oczywisce bogaci turysci sa tu przywozeni masowo - na parkingu nie starcza miejsca, dla kolejnych minibusow...

To wlasnie tutaj, aby uprzyjemnic nam wyjazd, Niemiec z Anglii zrobil awanture przewodniczce o to, ze zabrala mu paszport, a "polish guys" mogli miec dokumenty przy sobie... wrr.. biedna Wietnameczka musiala skapitulowac, wiec tylko przylepila usmiech do ust i reszte drogi przesiedziala cicho...

Na szczescie po 3 godzinach dotarlismy do portu w miescie Ha Long, gdzie przeniesiono nasza pare do innej grupy. Znowu miedzynarodowa mieszanina (Irlandczycy, Chinczycy, Szwajcarzy, Anglicy, Wietnamczycy), ale przynajmniej srednia wieku nizsza:)

Pierwszy dzien spedzilismy glownie na dzonce Imprerial, ktora mielismy okazje wybrac sie w rejs po zatoce. Wrazenia niezapomniane. Zwlaszcza pierwsze chwile, kiedy skalne wyspy porosniete tylko gdzieniegdzie niska roslinnoscia, wydawaly sie tak nierealne, zbyt piekne, aby mogly byc prawdziwe.

Pierwszym punktem programu naszej wycieczki bylo zwiedzanie jaskin na jednej z wysp. Po kamiennych schodach weszlismy do ogromnej groty Hang Thien Cung (Niebianskiego Palacu), ktora nalezy do najpiekniejszych w calej zatoce! Mielismy okazje podziwiac efektownie podswietlone stalagmity i stalaktyty o ksztaltach przypominajacych zwierzeta lub ludzi, ale najbardziej podobaly mi sie cienie na jednej ze scian, o ktorych przewodnik Luan opowiedzial nam legende. Dawno temu bog spogladajac zza chmur ujrzal piekna dziewczyne przegladajaca sie w zrodelku. Oczywiscie widok ten poruszyl jego serce, wiec nie czekajac ani minuty dluzej zszedl na ziemie. Milosna scena trwa tak przez wieki uwieczniona w postaci teatru cieni.I my tez na wlasne oczy moglismy ujrzec ich - boga-mezczyne wpatrzonego w sparta na lokciu dziewczyne...

Na koniec jeszcze obowiazkowo dotknelismy skaly "wielkiej matczynej piersi", dzieki ktorej podobno mezczyzni staja sie silni, a dzieci rosna szybko;))

Na tej samej wyspie znajduje sie druga jasknia Hang Dau Go (Drewniana Glowa), ktora oczywiscie zwiedzilismy. Jej sciany byly pokryte mchem i niska roslinnoscia, a stalaktyty moglismy podziwiac idac po drewnianych schodach. Z gory kapala na nas krople wody, a wilgotnosc byla tak niewiarygodna, ze po chwili nasze ubrania byly mokre. Ucieklismy stamtad szybko, poniewaz wypatrzylam tam oblesnego wija wietnamskiego (robal mial z 15 cm dlugosci i mnostwo odnozy, ktorymi szybko poruszal chowajac sie przed swiatlem..brr)

Mala lodzia, z napedem na rope w litrowej butelce, poplynelismy jeszcze zwiedzic wodna wioske "cyganow". Ludzie ci trudnia sie rybactwem, co nie daje zbyt duzych zyskow, wiec ich domy wygladaja bardzo skromnie. Znacznie przyjemniejsza bylo, wiec dla nas wplywanie skalnymi korytarzami do wnetrza niezamieszkanych wysp. Pionowe sciany skapo porosniete roslinnoscia i plywanie miedzy glazami znacznie podwyzszyly nam cisnienie:)

Po powrocie na statek zjedlilsmy pyszna kolacje - swieze owoce morza i ryby to raj dla mojego podniebienia. Reszta bialych oczywiscie narzekala na jedzenie, wiec szybko zaprzyjaznilismy sie z para Wietnamczykow, ktorzy tak jak my jedli duzo i na dodatek paleczkami.

O zachodzie slonca postanowlismy zrelaksowac sie w wodzie... Wszyscy zachwyceni byli mozliwoscia skokow z samego dachu dzonki. Ja nie skorzystalam, ale Artur mial okazje popisac sie skokami na glowke!

Noc spedzilismy na lodzi, z ktorej rozposcieral sie widok na zatoke pokryta zlotymi swiatlami - dryfujacymi po spokojnych wodach lodziami.

Niedzielny poranek (30.09) ujrzalam z okna naszej kajuty. Wszystko zasnute bylo para wodna, co stwarzalo niepowtarzalny klimat. Po skromnym kontynentalnym sniadaniu poplynelismy na wyspe Cat Ba. W porcie czekala nas niespodzianka - nastepny etap podrozy mielismy przejechac na rowerach. Chinczycy od razu sie poddali, jednak wiekszosc osob podjela wyzwanie i ruszyla na 6km przejazdzke. Droga okazala sie dosc trudna - podjazdy pokonalismy pieszo, poniewaz byly na tyle strome, iz uniemozliwialy wjazd. Zapobiegliwi miejscowi zbierali padnietych bialasow na motorki, oczywiscie za odpowiednia oplata;) My, jednak dzielnie parlismy do przodu... w Hanoi brakuje nam sportu, wiec odrobina aktywnosci fizycznej sprawila nam przyjemnosc... Poza tym otaczaly nas niesamowite widoki - wreszcie troche wolnej przestrzeni!

Jak dla mnie zbyt szybko dotarlismy do wioski Viet Hai, gdzie po krotkim odpoczynku udalismy sie na wyprawe wglab dzungli. Brzmi to fascynujaco, ale okazalo sie, ze moglismy przejsc tylko do jaskini, ktora poza tym, iz byla sypialnia nietoperzy, nie skrywala niczego ciekawego. Otoczeni bujna roslinnoscia, kilkumetrowymi trawami, posrod calych stad motylkow wrocilismy waska sciezka do wioski, skad na rowerach wrocilismy do portu.

Nasza dzonka znowy wyplynela w morze. Przed lunchem mielismy godzine czasu wolnego, wiec przesiedlismy sie na kajaki i ruszylismy przed siebie w poszukiwaniu jakiejs dzikiej plazy. Oplynelismy male wysepki i wkrotce mielismy okazje przejsc sie po goracym piasku. Artur brodzil w plytkiej wodzie straszac kraby, a ja wlazilam pomiedzy glazy, aby znalezc muszle, ktorych troszke ladniejsze okazy mozna kupic w polskich sklepach.

Przed powrotem na lodz, pomeczylismy jeszcze troche rozgwiazdy, ktore znalezlismy na plyciznie. Po wyjeciu z wody traca jednak swoj urok, wiec po krotkim badaniu organoleptycznym zwrocilismy im wolnosc;))

Poplywalismy chwile w morzu i wrocilismy na lodz, ktora zabrala nas na druga strone wyspy Cat Ba, gdzie mielismy spedzic noc. Miasto Cat Ba nie nalezalo do najciekawszych, rzad raczej przecietnych hoteli przy szerokiej ulicy z palmami, mial pewnie przypominac Floryde, ale dla nas wszystko bylo po prostu tandetne. Tlumy turystow, sprzedawcy perel, a w porcie rozowe i czerwone swiatla salonow masazu:/

Na szczescie nasz hotel okazal sie najlepszy w miescie - szeroki hall, w pokojach drewniane podlogi i widok na zatoke... Idealnie... Nie zapominajmy, jednak ze jestesmy w Wietnamie... tu zawsze czekaja nas jakies niespodzianki. I tak bylo tym razem - elektrycznosc wlacza sie o 20, a wylacza o 7 rano, wiec poranne wiadomosci w TV zostaly brutalnie przerwane. Przed powrotem zjedlismy jeszcze kontynentalne sniadanko - tosty, omlety, boczek, maselko.... to taki przyjemny europejski akcent przed powrotem do wietnamskiego swiata i ulicznych barow...

Na statku po raz ostatni podziwialismy skalne wysepki zatoki Ha Long, a dla dodania temu rejsowi kolonialnego charakteru puscilismy z laptopa Edith Piaf... "Padam, padam, padam..." ;))



wyplywamy



dzonki w porcie



my przy jaskini

i nastala jasnosc



"stylowe" kosze przy (i w!) jaskini

dom na wodzie



handlarka na tradycyjnej wyplatanej lodce



dzonka z rozlozonymi zaglami (tylko dla ozdoby)



wyspa ze swiatynia na szczycie

moooj tuz po skoku:)

zdobywam dzungle nawet w japonkach;)



odkrylismy nowy gatunek - modliszka hotelowa



"nasz" hotel na wyspie Cat Ba



widok z "naszej" imperialnej dzonki



zamglone wysepki

wyspa z bliska