wtorek, 25 grudnia 2007

chuc mung giang sinh!

Co dzieje sie w Wietnamie w okresie swiatecznym?

Z okazji Bozego Narodzenia nasz uniwersytet sprezentowal nam 3 tygodnie wolnego (podobno dla tych, co wracaja do Polandu). Mamy wiec mnostwo wolnego czasu, z ktorym nie wiemy, co zrobic - na porzadna wyprawe brakuje nam funduszy, a pogoda nie sprzyja zwiedzaniu okolicy.

Nic nie poprawia jednak humoru tak jak marzenie, wiec przeszukuje fora, blogi, przewodniki w poszukiwaniu CELU. Co wynika z tych poszukiwan? Wiekszosc podroznikow, ktora zwiedza/zwiedzila Wietnam, pragnie poznac jego prawdziwa twarz. Kazda kolejna wypowiedz jest jednak podobna do drugiej - te same atrakcje, te same popularne miasta. Dlaczego? Dlatego, ze tak naprawde tylko te miejsca moga oczarowac turystow swoja egzotyka.

Wiele osob zarzeka sie, ze interesuje je tylko "powazna turystyka", ale czy gotowe sa zrezygnowac z wygody hotelu, aby spotkac zwyklych ludzi?

Wietnamczycy, z ktorymi najczesciej sie stykamy to przede wszystkim zwykli ludzie walczacy kazdego dnia o przetrwanie, a turysci to OBCY, ktorzy sa źródłem łatwych i szybkich pieniędzy. Brutalne, ale jakze prawdziwe … Jeżeli nie wierzycie to zastanowcie się nad tym jak bardzo macie w tej chwili ochote na kontakt z obcokrajowcem, który mowi do Was w dziwnym jezyku, robi Wam zdjecia i koniecznie chce sie wprosic na obiad:)

Jaki jest wiec PRAWDZIWY Wietnam? Na to pytanie nie ma jednej odpowiedzi - nie tylko czas pobytu czy finanse, ale tez nasz bagaz doswiadczen i wrazliwosc, moga zawazyc na tym jak zapamietamy ten kraj.

Wracajac jednak do tematu Giang Sinh, Noel, Christmas, czyli Swiat – Ha Noi od 2 tygodni przystrojone jest sztucznymi choinkami i styropianowymi balwanami. Jakby tego było malo ludzie robia sobie zdjęcia kolo tych jarmarcznych dekoracji! Na rowerowych stoiskach pojawily się pluszowe Mikołaje, a co drugie dziecko nosi czerwona czapke z białym pomponem!

Na szczescie udalo sie nam jakos uciec przed tym marketingowym szalenstwem i spedzic okres swiateczny niezwykle – wspolnie z wietnamskimi absolwentami polskich uczelni. Juz zupełnie zadomowilismy sie w tym towarzystwie, chociaz wiekszosc osob jest pewnie w wieku naszych rodzicow:) Wigilia zorganizowana zostala w winiarni, gdzie na samym wejsciu ugoszczono nas szampanem! Pozniej jeszcze wspolne spiewanie, tance i degustacja wina, czyli swietowanie na całego hehe

Znajomi Wietnamczycy zadbali wiec o to, zebysmy w Boze Narodzenie nie czuli się samotni, dlatego tez w sobote (22.12) goscilismy na swiatecznej akademii w państwowej szkole podstawowej. Zasiedlismy przy honorowym stole i przez 2 godziny podziwialiśmy dzieci w strojach Mikolajow spiewajace „Jingle Bells”, popisy malych tancerzy oraz zawodnikow swiatecznych konkursow - wszystko oczywiście slodkie do granic mozliwosci - co za duzo to nie zdrowo hihi...

A jak wygladala nasza Wigilia?

Niesamowicie… spokojna:) Bez biegania, krzatania sie i gotowania. Tylko relaks, wysylanie zyczen i objadanie sie slodyczami. Na kolacje poszlismy do tradycyjnej wietnamskiej restauracji, gdzie polamalismy sie oplatkiem i zjedlismy pyszna rybke... Pozniej chill out przed telewizornia – jak co roku tradycji stalo sie zadosc i obejrzelismy „Kevin sam w domu”, a na deser „Narnie”. Na koniec namowiłam Artura na wyprawe do Katedry sw. Jakuba na pasterke. Jak zwykle mielismy problemy z dojazdem, ale po wykloceniu sie o cene z kierowca skuterka jakos trafilismy do centrum, gdzie ku naszemu zaskoczeniu ujrzelismy tlumy ludzi wedrujace ulicami miasta.

Jakos przepchalismy sie do katedry pieknie przystrojonej z okazji Bozego Narodzenia, ale na miejscu okazalo się, ze nastroj wcale nie sprzyjal modlitwie. Gdzies na rzutniku pojawiali się i znikali biskupi i ksieza, ale na placu atmosfera jak z wesołego miasteczka – obejmujace sie pary, zapach prazonej kukurydzy i waty cukrowej, baloniki helowe. Takze pomimo pieknej oprawy w postaci szopki i swiecacej gwiazdy betlejemskiej na scianie swiatyni, wietnamska pasterka ma sia nijak do naszej polskiej. Gdzie koledy, snieg i radosc z dzielenia sie ta niezwykla chwila z innymi?

Tegoroczne Swieta były dla nas naprawde wyjatkowe – nie tylko dlatego, ze po raz pierwszy spedzilismy je razem, ale przede wszystkim dlatego, ze dowiedzielismy sie jak wiele znaczy dla nas ta tradycja...


prawdziwy polski oplatek - nie jakas chinska podrobka;)

zamiast 12 dan jedno, ale najlepsze - lau ca,
czyli rybka, ktora sami ugotowalismy (w restauracji;P)

Artur (nasza pierwsza Wigilia)

zamiast choinki

azjatycki swiety Mikolaj

wata cukrowa podczas pasterki
(w tle Katedra sw. Jakuba, a po prawej szopka)


sobota, 22 grudnia 2007

na biezaco?

A teraz dla ciekawskich w skrocie postaram sie opowiedziec co ostatnimi czasy dzialo sie u nas.

Po pierwsze nasza szkola postanowila spelnic swoj obowiazek i nie wypuscic nikogo z kraju... bez umiejetnosci przyrzadzania nem ran, czyli sajgonek i bun bung, czyli w skrocie wywaru warzywnego z zeberkami i makaronem bun (nitki z maki ryzowej).

W czwartek (07.12) w kuchni naszego wydzialu zebrala sie miedzynarodowa grupa studentow: najsilniej reprezetowana oczywiscie przez Polakow, ale pojawily sie rowniez Japonki, Ukraincy i jeden rodzynek Amerykanin. Aby podkrecic troche cisnienie wszystko zostalo nagrane przez ciekawska ekipe telwizji publicznej. I tak uwiecznione zostaly m.in.: moje paluchy niezdarnie zawijajace farsz w papier ryzowy banh da nem, popisy znajomosci jezyka wietnamskiego (jeszcze raz "moja ulubiona potrawa jest NEM RAN" i jeszcze raz "NEM RAN" hehe) oraz poslugiwanie sie paleczkami po wypiciu szklanki wina ryzowego:))

Gwiazda programu stala sie krewetka, ktora cudem ozyla podczas krecenia stolu uginajacego sie pod skladnikami naszych potraw. Nie uciekla jednak zbyt daleko - Ja, Artur i Japonki, ktorych imion niestety nie pamietam-__-" szybko rozprawilismy sie z cala miska pol-zywych krewetek (po wietnamsku tom) obicnajac im niepotrzebne czesci ciala nozyczkami czyt. glowy, ogonki, nozki, a nawet pancerzyk!

Podsumowujac: jak mowily nasze szefowe kuchni (nauczycielka, pani bufetowa i pani o blizej nieokreslonych obowiazkach) nem ran jak i bun bung zostaly bardzo dobrze przyrzadzone, wiec studenci spisali sie na medal. Z moich obserwacji wynika, jednak ze sajgonki byly 2 razy wieksze niz normalnie, ale mozna to zrzucic na karb slynnej polskiej goscinnosci. Jedzenia i picia bylo tyle, ze nawet 20 osob (wraz z pania rezyser i prezenterka) nie poradzilo sobie ze zjedzeniem wszystkiego (mimo iz dyrektor wydzialu grozil nam, iz nie wyjdziemy dopoki wszystko nie zniknie;)...

Tak wiec wspolne gotowanie nie tylko okazalo sie przyjemne, ale rowniez pozyteczne - jakos nas tak zblizylo - jako grupe, ale tez i miedzynarodowy wydzial:)

No dobrze, a co poza tym? Pojechalismy na kolejna wycieczke autobusowa! Tym razem wybralismy troszke dluzsza trase do Bac Giang, ale niestety po przyjechaniu na miejsce okazalo sie, ze kompletnie nic ciekawego tam nie ma, dlatego wrocilismy do Ha Noi nastepnym autobusem. Co zyskalismy? Cale 4h bacznych obserwacji zycia przydroznego, czyli sprzedawcow, ludzi na polach etc. Ogolnie przyjemna forma spedzania wolnego czasu, ale chyba juz pora wybrac sie na jakiegos porzadniejszego tripa:P

piątek, 14 grudnia 2007

objazdowka autobusem miejskim

Brak czasu i pieniedzy na dalsze wyprawy pobudzil nas do kreatywnego myslenia:) Przestudiowalismy mape i ruszylismy na podboj pobliskich miejscowosci. Spragnieni wsi i sielskiej atmosfery wybralismy kierunek polnocno-zachodni - Son Tay.

W piatek (07.12) wsiedlismy w 201, ktory okazal sie autobusem widmo - na zadnym przystanku ani na mapie turystycznej nie znalezlismy jego oznaczenia, co oczywiscie tylko podostrzylo nasz apetyt na skorzystanie wlasnie z niego. Dwie godziny jazdy dostarczyly nam mnostwa wrazen - kierowca gnal droga, trabiac przez caly czas na motocyklistow i uliczne handlarki (nie te w krotkich spodniczkach, tylko te od kukurydzy;P), zwalnial jedynie przed samym samochodem ciezarowym jadacym z naprzeciwka!

Aby sie troche rozluznic zaczelismy sie przygladac widokom za oknem. W okolicach Ha Noi panuje juz jesien - na polach pozostaly juz tylko slady po ryzu, za to kroluje kapusta i cebula. Przydrozne tablice namawiaja do zakupu swiezego kwasnego mleka (co wbrew pozorm jest tu rarytasem, poniewaz wiekszosc mieszczuchow pije skondensowane mleko z puszki z woda, sic!). Wielkie kartonowe krowy stojace, co 5 metrow w towarzystwie krzewow "gwiazdy betlejemskiej" wielkosci czlowieka potrafia zadziwic nawet tak obytych w wietnamskich klimatach turystow jak my:)

Kiedy w koncu bezpiecznie dojechalismy na miejsce, czyli ben xe (dworzec autobusowy)Son Tay, zostalismy zaatakowani przez stado hien, czyli kierowcow skuterow, ktorzy koniecznie chcieli nas gdzies podwiezc. Tylko gdzie? Miasto jak miasto - troche sklepow z pompami, sukniami slubnymi i innymi niezbednymi towarami (:D), do tego ludzie bezczynnie siedzacy przy niziutkich stolikach. Co robic? Jak najszybciej ucieklismy od ich spojrzen i po wyjsicu za miasto skrecilismy w polna droge.

A tam jakby inny swiat - przestrzen, swieze powietrze i zywoploty z kaktusow. Do tego ludzie bardziej usmiechnieci, chociaz ciezko pracujacy przy podlewaniu swoich grzadek. Wszyscy sie nam przygladali - dziadkowie pokazywali dzieciom biale stwory i nawet krowy sie za nami leniwie ogladaly:) A my tymczasem popstrykalismy pare zdjec, przeszlismy pare kilometrow, naladowalismy akumulatory i jacys tacy bardziej usmiechnieci wrocilismy do domku.




wietnamska krowa


grudzien - pora kwitnienia kaktusow


groby na polach


usmiechnieta Wietnamka to widok powszechny TYLKO na wsi

grzadki jak od linijki;)

niedziela, 9 grudnia 2007

odwiedziny u wujka Ho

Totalnie znudzeni Ha Noi nagle uswiadomilismy sobie, ze przeciez jeszcze nie zwiedzilismy wszystkich miejsc! Pozostalo nam jeszcze zaliczenie glownego punktu programu wiekszosci wycieczek - obejrzenie mauzoleum Ho Chi Minha, muzeum ku jego czci, Palacu Prezydenckiego, a takze domu na palach, w ktorym mieszkal przez pewien czas.

W piatek (30.11) o 10 rano stawilismy sie na placu przed mauzoleum. Czekajac na przybycie dziewczyn: Grazyny, Asi i Ani odbylismy pogawedke (tak, po wietnamsku:P) z policjantem odbywajacym wlasnie warte. Wypytal nas o wiek, pochodzenie itp., po czym stwierdzil, ze nie mamy szans na odwiedzenie bac Ho, poniewaz w piatki i poniedzialki nie przyjmuje gosci:)

Na pocieszenie zostalismy skierowani do parku przy Palacu Prezydenckim. Drzewa w jesiennych kolorach, wielkie zlote karpie w stawie i 1000 pamiatek po Ho Chi Minh'ie: gabinet, stol z zastawa, lozko - wlasciwie wszystko, czego uzywal w okresie swojej wladzy, czyli od 1954 do 1969 roku. Co nam sie najbardziej sposobalo? Chyba drewniany dom na palach - symbol jednosci prezydenta z narodem.

W podobnym duchu zostalo rowniez utworzone ogormne muzeum, w calosci poswiecone Ho Chi Minh'owi. Pelne zdjec z robotnikami, rolnikami, nawet z dziecmi z Tadzykistanu... do tego dziwne rzezby, zolnierze ze "zlota" i wiejska chata - miejsce narodzin, wszystko oczywiscie okraszone cytatami wodza: "Narod, partia i czlowiek, ktory w przeszlosci mogl byc wspanialy i cieszyc sie slawa, dzis czy jutro moze nie byc juz dluzej kochany i szanowany, jezeli jego umysl nie jest przejrzysty, jezeli stal sie egoista" (1968) czy "Aby zebrac plony za 10 lat - sadz drzewa, aby zebrac plony za 100 lat - ksztalc ludzi" (1958).

Na koniec przeszlismy sie jeszcze do slynnej "Pagody na jednej kolumnie" (Chua Mot Cot). Wedlug legendy król Vi Thai Tong ujrzal we snie Bodhisattwe Awalokitesware, ktory przeniosl go do swego lotosowego tronu. Zainspirowany swoja wizja wybudowal pagode (w 1049 r.), ktora stanela po srodku stawu pokrytego kwiatami lotosu. Co ciekawe doczekala sie ona dwoch replik - jedna stanela w Holandii, a druga w Stanach Zjednoczonych.

Na koniec oslodzilismy sobie jeszcze nasza wyprawe slodyczami z zielonej fasoli i urzadzilismy sesje fotograficzna na swiezym powietrzu. Zapraszam, wiec do objrzenia zdjec:)


nie tylko my w piatkowy ranek
zastalismy zamkniete drzwi do mauzoleum


zolnierz na wage zlota

wulkan symbolizujacy moc rewolucji ludowych


a to wlasnie najzdrowsza propaganda - ekologiczna

po prostu kwiat, a ile wdzieku

moi w parku otaczajacym Palac Prezydencki

Pagoda na jednej kolumnie,
od lewej: Grazyna, Asia, Ania i moi

nadal zyjemy

Zaniedbalam bloga, przyznaje sie bez bicia. Moze spowodowane to bylo choroba, a moze po prostu Wietnam powoli dla nas powszednieje... Przykre, ale prawdziwe. Odkrylismy, dzieki temu, ze podrozowanie jest o wiele lepsze niz osiedlanie sie na stale. Dlaczego? Poniewaz nowe miejsca sa o wiele ciekawsze, ludzie usmiechnieci, a jedzenie moze nie zawsze smaczne, ale na pewno warte sprobowania.

Tymczasem mieszkamy sobie spokojnie w Ha Noi i nic zaskakujacego sie nie dzieje. Teoretycznie. Ostatnio wychodzac rano z domu zostalismy mile powitani "dobry dzien" przez naszego sasiada. Taki slowianski akcent o poranku sprawia, ze reszta dnia wydaje sie byc bardziej znosna:)

Nasze zycie tutaj nie jest moze zbyt ciezkie, ale nie obfituje w mocne wrazenia. Adrenaline podnosza nam jednak regularnie wizyty w "restauracjach". Jedzenie na ogol jest smaczne, ale kiedy przychodzi pora placenia na rachunku zwykle widnieje cena z kosmosu. Kiedy zglaszamy nasze protesty lamanym wietnamskim kelnerzy potrafia byc na tyle bezczelni, ze zamazuja cene w menu pisakiem, przy czym oczywiscie usmiechaja sie szeroko i "szczerze". Szkoda nerwow, trzeba przywyknac.

Z ostatnich wiesci - przezylam porzadne zatrucie pokarmowe, a poniewaz w miescie panuje epidemia cholery, oczywiscie troszke spanikowalismy, dzieki czemu mielismy okazje odwiedzic klinike dyplomatyczna. Czysto, miedzynarodowy zespol lekarzy, ogolna rewelka. Do tego oczywiscie cena odpowiednia do zasobnosci portfeli japonskich turystow - 120$ za podstawowe badania. Lzejsza o polowe stypendium od razu szybciej wyzdrowialam, hihi. Artur oczywiscie bral czynny udzial w mojej rekonwalescencji pojac mnie woda i to skutecznie: w ciagu dwoch dni wypilam ponad 10 litrow! Powoli wiec nabieram sil, ucze sie wietnamskiego i planuje kolejne podroze. Ot, spokojne zycie;))