czwartek, 15 listopada 2007

carramba! szpieg z krainy dreszczowcow donosi

Podobno do naszego pieknego kraju Polandu docieraja pogloski o epidemii? Chyba jestem winna kilka slow wyjasnienia...

Dla niewtajemniczonych link, pod ktorym znajduja sie wszelkie informacje:

http://wiadomosci.onet.pl/1641042,11,item.html

MSZ chyba troszke zaniza statystki, bo nie przypuszczam, zeby wietnamskie media chcialy je zawyzac... A u nas o epidemii pisze sie tak: ponad 1000 osob z objawami i ponad 600 ze zdiagnozowana cholera. I co z tego wynika?

1. Predzej umrzemy z glodu i z pragnienia niz przestaniemy jesc w ulicznych barach;)
2. Restauracje sa dla nas za drogie (ceny sa na poziomie 20zl za posilek (8$) - co oznacza, ze musielibysmy wydac cale stypendium na zywienie)
3. W Hanoi mieszka 3,5 miliona osob, wiec te 1600 osob to naprawde nikly procent - zapewne ludzi zyjacych na granicy nedzy w barakach nad kanalami...
4. Tu naprawde nie ma paniki z powodu cholery - ot, po prostu trzeba jadac w zaufanych miejscach. Zreszta ruch w barach ulicznych wcale sie nie zmniejszyl i gdyby nie newsy w gazetach i TV nikt pewnie nie zauwazylby cholery.

Oczywiscie bardzo dziekujemy za troske, ale jak widac rzeczywistosc w Wietnamie wyglada troszke inaczej... tymczasem lecimy na zajecia:)

"cholernie" Was pozdrawiamy:*

piątek, 9 listopada 2007

Sa Pa w objeciach mgly

Aby odpoczac po ostatnich dramatycznych wydarzeniach zwiazanych z odkryciem kolonii skolopendr w lazience postanowilismy wyjechac w sentymentalna podroz do Sa Pa, czyli w bardziej gorzyste rejony Wietnamu. Po czwartkowych zajeciach (01.11), w zwyczajny u nas dzien, a polski Wszystkich Swietych, spakowalismy sie i wsiedlismy wraz z Asia do nocnego pociagu na Polnoc.

Tym razem przygotowalismy sie do warunkow gorskich - zabralismy swetry i kurtki, ale pogoda znowu nas zaskoczyla. Na tej wysokosci temperatura rowna 15 stopniom Celsjusza w zestawieniu z wysoka wilgotnoscia daje efekt lodowatego zimna, mgly i mzawki.Pierwsze dwa dni spedzilismy, wiec na smetnym kreceniu sie po miasteczku... Nie narzekamy jednak - w mgle udalo nam sie wpasc na kilka przedstawicielek roznych mnniejszosci, zakupilam sobie zestaw miejscowych ziol i przypraw, a Artur na bazarku wypatrzyl instrument z bambusowych galezi o dzwieku podobnym do akordeonu. Wieczory spedzilismy w nastrojowej knajpce, popijajac miejscowe wino w dwoch odmianach: czerwone "dobre dla kobiet" i biale podobne w smaku do tokaju "dobre dla mezczyzn". Kelnerka nie byla niestety w stanie odpowiedziec nam, co to wlasciwie znaczy, ale oba okazaly sie przepyszne, zwlaszcza na goraco:))

Do hotelu odprowadzeni zostalismy pod eskorta handlarki narkotykow, czytaj: babci wciskajacej nam haszysz. Niestety Artur i Asia powstrzymali mnie od proby przeniesienia sie w czasy Indochin i zakosztowania opium:))

W niedziele (04.11) wybralismy sie na wycieczke na Wschod, do oddalonej o 150km od Sa Pa wsi Bac Ha. Slynie ona z bazaru, na ktory zjezdzaja sie rozne mniejszosci etniczne, w tym Kwiecisci H'Mongowie w najpiekniejszych tradycyjnych strojach. Trasa okazala sie bardzo uciazliwa - jechalismy droga o glebokich wyrwach i ostrych zakretach. Do tego upakowano nas jak sardynki w malenkim busie, wiec musielismy troszke sie pobuntowac.

Gdy po 4 godzinach wreszcie cudem dojechalismy do naszego celu, okazalo sie, ze miejscowosc ta oblegana jest przez bialych turystow. Brodzilismy, wiec w blocie wciagajacym buty, probujac zrobic zdjecie miejscowej ludnosci, wytrzeszczajac oczy ze zdziwienia po uslyszeniu cen miejscowych wyrobow ( 4 razy wyzsze niz w Sa Pa, a przy probie targowania, handlarki po wietnamsku komentowaly ngu, czyli glupi) i marzac o powrocie do domu. Szybko ucieklismy z bazarku, przekasilismy cos i pojechalismy na spotkanie nowym atrakcjom. Jak sie okazalo po 2km drogi wysadzono nas w wiosce, gdzie moglismy zwiedzic dom Hmonogow. Wszystko to takie piekne - tu gotuja, tu susza ziarna soi, tu swinki a tu.... starsza kobieta biegnie obladowana sianem uciekajac przed fleszami... Przykre... ale przed bieda jedyna ucieczka jest poddanie sie komercjalizacji...

Pogoda sie poprawila, wiec przez chwile poobserwowalismy pola ryzowe w jesiennych barwach i wrocilismy do busika, ktory zawiozl nas na granice wietnamsko-chinska. I tu szok - z naszej strony piekne, ogromne przejscie graniczne ze zlotymi literami, a z drugiej chinskie napisy i brudna quasi nowoczesna brama. Artur wpadl w sentymentalny nastroj i zapragnal przeprawic sie na druga strone rzeki, wiec ostatecznie zgodzilam sie na kolejna wyprawe w gory, ktorej celem bedzie tygodniowa wycieczka do Chin.

Na koniec czekala nas jeszcze niespodzianka na dworcu w Lao Cai - okazalo sie, ze rezerwacja, ktora kosztowala nas 10zl od jednego biletu zostala odwolana i wreczono nam zupelnie inne bilety. Mimo wielu walk, ktore Asia stoczyla w biurze turystycznym odprawiono nas z kwitkiem. Chyba bedziemy musieli im pogrozic kontaktami z redakacja Lonely Planet, ktora wyznacza trendy w wietnamskiej turystyce:))

Mimo tego, ze zmarzlismy i znowu mielismy problemy z powrotem do domu, ten wyjazd zaliczam do bardzo udanych, poniewaz przeprowadzilam dwa wywiady do mojej pracy magisterskiej i odpoczelam od Ha Noi:) Artur z kolei odnazal nowy szlak do Chin, a Asia nauczyla sie, zeby nie pic grogu w gorach, bo wietnamski rum jest mocny jak spirytus:) hhihi...


zamglony widok z hotelowego okna


przed wyprawa w gory koniecznie skorzystaj z oferty "klapki do wynajecia" ;)


Artur z nowym instrumentem

po zakupach

Kwiecisci H'Mongowie

inny swiat po drugiej stronie rzeki: CHINY

wspollokatorzy

Ostatnio odkrylam, ze nie mieszkamy tutaj sami. Zaczelo sie niewinnie, tak jak z gekonkami. Cos przebiega, pod wplywem instynktu lapie to i zaleznie od urody - wypuszczam lub zabijam. I tak gekonki swobodnie biegaja po szybach, a na szczurach zostaje dokonana deratyzacja:)

Tym razem w lazience znalazlam malego potwora i koniecznie musialam podzielic sie wrazeniami z Arturem, wiec przynioslam go do pokoju i dumna przedstawilam naszego nowego sasiada. Niebieskawy korpus, mnostwo brazowych nozek, a na obu koncach czulki. Kiedy dostatecznie naciesylismy sie juz tym widokiem kolejne istnienie zostalo zlikwidowane (tak na wszelki wypadek).

I to bylby wlasciwie koniec historii, gdyby nie to, ze po kilku dniach obudzil nas dziwny halas. Poniewaz drzwi sypialni sa oszkolone z bezpiecznej pozycji moglismy obserowac, co sie dzieje na korytarzu.... A tam jakby nigdy nic BABCIA sprzatala nasza lazienke, a nawet myla okna w jadalni... Wydalo nam sie to bardzo podejrzane, ale z ukrycia czekalismy na rozwoj sytuacji. Kiedy babcia miala juz dosc szperania po naszym mieszkaniu, wyszlismy z ukrycia.

I to rowniez moglby byc koniec historii, ale wieczorkiem po przyjsciu gospodarzy okazalo sie, ze babcia poznala 2 czlonkow rodziny naszego potwora i zidentyfikowala ich jako niebezpieczne skolopendry (con ret). Podobno ugryzienie takiego robala moze nawet zabic! A ja jakby nic spokojnie trykalam go paznokciem. Brrrr....

Jako dziecko Internetu nie moglam powstrzymac sie od wyszukania wszelkich mozliwych informacji o skolopendrach. Dla ciekawskich zamieszczam link do jednego z lepszych artykulow:

http://www.ca.uky.edu/entomology/entfacts/ef647.asp

Nie udalo nam sie niestety odszukac dokladnej nazwy naszej skolopendry, wiec mamy nadzieje, ze nasi sasiedzi naleza do tych lagodniejszych i ugryzienia moga spowodowac tylko (sic!) kilkugodzinny bol....

Jako najwieksza na swiecie szczesciara w wynajdywaniu robali tylko ja spotykam skolopendry, wiec mam z nimi bezposredni kontakt. Charakterystyczna cecha ich zachowania jest to, ze nie uciekaja tylko atakuja, wiec zgodnie z wietnamskim zwyczajem zaczelam nosic klapki lazienkowe.

Cala sytuacja prawie doprowadzila do wyjazdu do Polski, ale po uspokojeniu nerwow po prostu kazdy pobyt w lazience poprzedzony jest czujna obserwacja. Ot i tak nam sie zwyczajnie zyje w tych niezwyczajnych warunkach:)