niedziela, 18 maja 2008

trzy razy szlakiem Ho Chi Minha

Grzmi, monitor groznie miga, a ja nadrabiam zaleglosci na blogu. Zdjec niestety nie bedzie - ta opcja zniknela przy polaczeniu proxy:/

Tego posta zamieszczam dla spragnionych wiedzy o tym, co dzialo sie podczas wycieczki naszego wydzialu na poludnie.

Najpierw jednak konkrety:

1. termin: od 14 do 20 kwietnia
2. prawa i obowiazki: studenci zobowiazani sa do posiadania paszportu, nie spozniania sie i przestrzegania prawa SRW. Podkreslam - STUDENCI, bo zgodnie z moimi doswiadczeniami nauczyciele (tylko meski sklad zostal dopuszczony do wyjazdu) potrafili spoznic sie pol godziny, jeden z nich korzystal z uslug masazystek, a paszportow im nie sprawdzalam.
3. plan wycieczki:
> 14.04 Hanoi - Nghe An - Vinh
> 15.04 Vinh - Quang Tri - Hue
> 16.04 Hue
> 17.04 Hue - Hoi An - Hue
> 18.04 Hue - Quang Binh (Phong Nha - Ke Bang)
> 19.04 Quang Binh - Vinh - Thanh Hoa
> 20.04 Thanh Hoa - Hanoi

4.koszta: zadne! poza wyzywieniem rzecz jasna, ale i to musze oplacic kazdego dnia w Ha Noi. Miod na moje serce:)

Teoretycznie wyglada to pieknie - nieznane miejsca oraz integracja z innymi studentami. Teraz kilka slow o tym jak to bylo w praktyce.

14 kwietnia pod budynkiem naszego wydzialu zebral sie spory tlum - obcych osob! Okazalo sie, ze jestem na tyle kiepskim obserwatorem, ze nie zauwazylam wczesniej studentow z Mongolii, Chin i Uzbekistanu! Poza nimi zjawila sie grupa koreanska, polska, rosyjska ze w pomnmiejszonym skladzie.

Po pewnym czasie dolaczyli do nas rowniez nauczyciele (w tym 2 dziekanow), ktorzy szybko usadzili nas w odpowiednich autobusach. I tak Polacy (Cela, Trybusek, Krzys, Ola i Ja) zostalismy zgrupowani razem z Mongolami i Rosjanami oraz Uzbekami(http://pl.wiktionary.org/wiki/Uzbek). W drugim busie - Chinczycy i Koreanczycy, czyli podzial jak najbardziej geograficzny:)

Kontynuujac. Wycieczka miala 4 tryby: wielogodzinna jazda, przerwa na WC i jedzenie, zwiedzanie (2h dziennie) i nocleg. Warto wspomniec, ze organizatorzy nie przewidzieli, ze jezeli zatrzymujemy sie, azby skorzystac z toalety to to musi byc jakies osloniete miejsce, a nie ogrodek za budka, gdzie mozna zjesc pho. Mezczyni nie narzekali, Mongolki zreszta tez (choc elegantki paradowaly w wielkich slonecznych okularach "Diora").

Pierwszego dnia dotarlismy do Vinh. Brzydko - jak zreszta obiecywal przewodnik. 5-pietrowe zolte bloki budowane przez inzynierow ze Wschodnich Niemiec (gdzie nie bylam, ale klimatem przypominaly mi te, ktore widzialem na Ukrainie i Bialorusi). Ale to nie koniec atrakcji! 14 km na zachod od miasta znajdowal sie cel naszej wyprawy - Hoang Tru, czyli kultowe miejsce dla fanow Ho Chi Minha. To w jednej z tamtejszych skromnych chat narodzil sie wielki przywodca narodu. Dom zostal zwiedzony, kadzidla w prywatnej swiatyni zapalone, kwiaty zlozone. Ja w tym czasie obfotografowalam ochroniarza i blue collar workerow na pobliskim polu kukurydzy. Pozniej jeszcze wpadlismy do kolejnego domu, gdzie wujek Ho spedzil mlodzience lata i rzucilismy okiem na swiatynie mu poswiecona.

W tym momencie zaczelam podejrzewac, ze cel naszej wyprawy nie byl jedynie turystyczny.

Na nocleg do Vinh zajechalismy poznym popoludniem. Przezylismy szok. 3*** hotel w centrum miasta, z bufetem i sauna. Ech, gdyby u nas wyjazdy studenckie organizowane byly na takim poziomie. I to za darmo.

To utwierdzilo mnie w przekonaniu, ze cel naszej wyprawy nie byl jedynie turystyczny.

15.04 rankiem juz smigalismy naszym rozowym busemw kierunku... Quang Tri jak to bylo w programie? Nie...

Najpierw pokazano nam oznaczony na drodze waska zolta linią 17 rownoleznik, gdzie przebiegala granica miedzy Wietnamem Polnocnym a Poludniowym. Sesja fotograficzna zostala przerwana przez jadace ciezarowki - najlepszy znak tego, ze podzial ten jest jedynie symboliczny.

I znow godziny w busie w drodze do...? Jak sie okazalo na miejscu - do tuneli Vinh Moc polozonych nad samym morzem. Przed wyjazdem do Wietnamu obiecywalam sobie, ze szerokim lukiem omine miejsca DMZ (strefy zdemilitaryzowanej), ktore sciagaja rzesze turystow amerykanskich (np. lysysch mlodych mezczyzn w koszulkach moro, ktorych spotkalam podczas poprzednich wypraw na poludnie).

Ale stalo sie. Po zwiedzeniu muzeum z wojennymi pamiatkami (i haslami typu: "Byc albo nie byc!" Ton tai hay khong ton tai)przeszlam 2km pod ziemia. Tunele byly schronieniem przez 6 lat dla rodzin rybakow z okolicznych terenow podczas amerykanskich bombardowan. Biegna one na poziomie nawet do 23m i sa dosc przestronne (mieszcza w koncu Westernersow). Male lampy niesmialo oswietlaja nierowna powierzchnie chodnikow, po pewnym czasie robi sie duszno i goraco. Wprost nie do wyobrazenia jest to, iz cale rodziny mieszkaly w malenkich komorach, a na miejscowej porodowce urodzilo sie 17 dzieci!

Z tunelu wychodzi sie na sciezke prowadzaca wzdluz wybrzeza. Nastroj studentow zmienil sie w sekunde, kiedy ich nogi zmoczyly orzezwiajace morskie fale.

Na wieczor zajechalismy do Hue, gdzie mialam okazje poznac jego alternatywna twarz w artystycznej knajpce, gdzie poza skosztowaniem wspanialej grilowanej na trzcinowych palkach wieprzowiny mialam szanse zobaczyc pierwszego w moim zyciu Wietanmczyka z dreadami, ubranego kolorow, ot inaczej.

Nastepny dzien (16.04) poswiecilismy zgodnie z planem w calosci zwiedzaniu Hue. Wprawdzie bez slowa wytlumaczenia organizatorzy zrezygnowali z wieczornego rejsu po rzece Perfumowej, ale nie narzekalam, bo dzieki pozwoleniu dziekana moglam samodzielnie poszwendac sie po starej czesci miasta w trakcie, gdy reszta zwiedzala Cesarskie Miasto.

Mialam nadzieje, ze zastane otwarte Muzeum Krolewskich Sztuk Pieknych, ale niestety kwiecien to miesiac renowacji. Coz wiec robic? Pochodzilam sobie po ulicach, gdzie na co drugim drzewie wisza klatki ze spiewajacymi ptakami (zlosliwosc ludzka pokazywac wiezniowi, co traci bedac za kratkami). Wyglada to jednak ladnie, a wraz z ospala atmosfera tworzy sielski obrazek.

Po dotarciu na miejsce zbiorki ruszylismy do pagody Thien Mu - to juz 4 raz dla mnie, wiec zadne wow, ale mialam okazje po raz kolejny zrobic zdjecie "dzwoniacemu przez komorke" Buddzie oraz pozazdroscic mnichom zbioru 18 figur arhatow(muoi tam vi la han).

Podstawowe zabytki Hue zostaly zaliczone, wiec moglismy przejsc do dalszej czesci programu. A wlasciwie pojechac - na pobliska plaze. Czegos takiego to jeszcze nie widzialam - morze owszem urocze - grzywiaste fale, a w wodzie chlodzace sie male koniki (bynajmniej nie morskie), aleee... ilosc smieci i ordynarne zachowanie miejscowych przeszly moje oczekiwania.

A na marginesie malenka wzmianka o roznicach miedzykulturowych. Obmawiane beda tym razem dla odmiany nie Wietnamki, a Chinki. Przez cala trase - rozesmiane, towarzyskie i... oszczednie ubrane. Tu dekolt, tu krotkie (naprawde KROTKIE) spodenki, przy czym figury nie stereotypowo chude, a pelniejsze. W Polsce pewnie nie zrobiloby to na nikim wrazenia, ale (przynajmniej) w Ha Noi uznane byloby to za "dosc kontrowersyjne", zeby nie okreslic tego mocniejszymi slowami. Otoz te same frywolne Chinki nad morzem okazaly sie niezwykle pruderyjne - nie przebraly sie w seksowne bikini, o nie... w ogole sie nie przebraly:)

Ja z plazowaniem rowniez nie zaszalam - polozylam sie na macie i staralam sie nie zauwazac lezacych wokol smieci. Nie potrafilam, wiec zamknelam oczy.

Na kolejny dzien czekalam z niecierpliwoscia - 17.04 miala odbyc sie zapowiedziana wyprawa do Hoi An. Po przeczytaniu poprzednich postow z miejscem tym powinniscie miec raczej pozytywne skojarzenia - mnostwo zabytkow + doskonale jedzenie. Wszystko byloby piekne, gdyby nie 2 fakty. Z Hue do Hoi An jedzie sie 4 godziny, co daje 8 godzin jazdy w ciagu jednego dnia i 2 godziny zwiedzania. Po drugie organizatorzy powinni domyslic sie, ze chociaz uczymy sie wietnamskiego to nadal jestesmy obcokrajowcami, dlatego powinni kupic nam wejsciowki dla OBCOKRAJOWCOW. Moze 40.000 dongow, czyli 6,50 zl w cenie wyjasni czym mogli sie kierowac podczas zakupu. Ech.

Po zjedzeniu nalesnika (pycha!) nabralam sil na zwiedzanie i wlasnie wtedy cala sprawa z biletami wyszla na jaw. Wiekszosc studentow poddala sie i ruszyla na zakupy. Ja nie dalam jednak za wygrana i w koncu bileterzy ustapili.

Udalo mi sie zwiedzic:

> Muzeum Historii i Kultury

nic nie zapamietalam, wiec pewnie nic nie wzbudzilo moich emocji. Wedlug przewodnika znajduja sie w nim brazowe dzwony i urny grzebalne plemienia Sa Huynh.

> swiatynie chinska (sale zgromadzen) Trieu Chau - bogato rzezbiony, pozlacany oltarz (podobno sprzed 250lat!)

> swiatynie Hajnanska, gdzie udalo mi sie wejsc, poniewaz bileter spal:) Upamietnia ona masakre 108 chinskich kupcow przez wietnamskiego cesarza Tu Duc(wyczytane z przewodnika, poniewaz pamiatkowa tablica jest w jezyku chinskim).

> Mieu Quan Cong - swiatynia, ktora jest sercem/centrum Hoi An. Zostala przeze mnie poprzednio pominieta, bo po prostu nie pozornie wyglada. Ale warto zajrzec do wnetrza. Zostala wybudowana w 1653 roku ku czci chinskiego dowodcy Quan Conga, ktory zostal przyjety przez kulture wietnamska jako symbol "prawomyslnosci, szczerosci, uczciwosci oraz sprawiedliwosci". Jak glosi napis wewnatrz budowli - w zbiorach znajduja sie wszystkie wiersze stworzone przez ksiecia Nguyen Nghiem i polnocno-wietnamskich generalow, ktorzy przybyli do Hoi An w 1775.
Swiatynia zachwyca kolorami, a inni turysci nie uprzykrzaja zwiedzania, bo po prostu rzadko do niej zagladaja.

> na koniec wyprosilam wejscie do domu i prywatnej kaplicy rodziny Tran. W srodku znajduje sie oltarz, gdzie po smierci zmarlych wstawiane sa drewniane pudelka (przypominajace dawne piorniki) z metalowymi plakietkami (dla mezczyn w ksztalcie liscia, dla kobiet okragle). Pudelka par maja podobne kolory. Kiedy juz sie napatrzylam to w ruch poszly monety - aby wywrozyc sobie szczescie nalezy wyrzucic w glinianej misie 2 takie same symbole - "reszki" lub "orly". Pierwszy raz spotkalam sie z takim obyczajem, ale jak sie okazalo rodzina Tran specjalizuje sie w odkopywaniu i odnawianiu starych monet. Pozniej nastapila przechadzka komercyjna, czyli "patrz w ilu miejsach mozna ustawic pamiatki na sprzedaz", czyli przyklad wietnamskiego zmyslu interesu. Swoja droga ciekawe, gdzie oni spia - pomiedzy koszami porcelany, jedwabnymi szalikami czy na kopcu slynnych monet.

No i to byly moje ostatnie odwiedziny w Hoi An - nie zwiedzilam jedynie Muzeum ludu Sa Huynh oraz domu rodziny Quan Thang. Jakos to przezyje.

18.04 to dzien z serii wspominania wojny. Rano z Hue wyjechalismy w kierunku polnocnym, ale nie dotarlismy na zaplanowane wczeniej zwiedzanie jaskin Phong Nha.

Po wyjsciu z autokaru okazalo sie, ze jestesmy w pominietym wczesniej Quang Tri. Z czego slynie to miejsce? Z dawnej twierdzy zbombardowanej przez Amerykanow. I znowu nastapil rytual - kadzidla, kwiaty... tym razem na wielkim oltarzu przypominajacym bardziej rzezby lingama i joni Czamow w stylizacji arabskiej niz architekture wietnamska. Wiecej na zdjeciach, ktore umieszcze... kiedys.

Na terenie znaduje sie rowniez muzeum ze zdjeciami usiechnietych wietnamskich zolnierzy i haslami typu "Usmiech przeciwko bombom i pociskom" (Nu cuoi thach bom dan). Dodam tylko, ze bomb zrzucono tu 328.000 ton, a z twierdzy niewiele pozostalo (nawet brama wejsciowa, okazuje sie byc tylko rekonstrukacja). Komentarz wydaje mi sie zbedny.

Po drodze na nocleg minelismy slynne miejsca: samotnie stojaca sciane kosciola oraz zbombardowana szkole buddyjska - slady po bomardowaniu sa niemym znakiem minionych cierpien.

Widomym znakiem sa dane: co miesiac w tej prowincji 7 osob traci zycie od niewypalow.

I znowu dla orzezwienia zatrzymujemy sie nad morzem - zaczynam podejrzewac, ze to taktyka naszych nauczycieli na uspokojenie naszych mysli.

Nocujemy w Quan Binh - sennym nadmorskim kurorcie, gdzie trudno znalezc cos do jedzenia w przystepnych cenach. Za to po restauracji biegal bialy miniaturowy kroliczek. To dziwne, bo przez cala wycieczke na poludnie pod stolikami hasaly zwierzeta - raz golebie, raz male szczeniaczki, a raz... wlasnie kroliczek. Czy mozna to nazwac zywa reklama jakosci i swiezosci podawanego w tych miejscach miesa? Wole o tym nie myslec.

Plazowiczom szczerze moge polecic to miejsce pod wzgledem czystosci i jakosci plaz. No i ten spokoj. Pustka. Tylko czujny wzrok miejscowych. Prawie, ze big brother.

Koleny dzien stal pod wielkim znakiem zapytania - w koncu przeciez przestalismy zwiedzac z planem. Ale ku mojemu milemu zaskoczeniu dojechalismy do najwazniejszej destynacji tej wyprawy - jaskin Phong Nha w parku narodowym Ke Bang, ktore w 2003 r. zostaly wpisane na slynna liste UNESCO.

Moje wrazenia? Po prostu cudowne. Usadzeni zostalismy na dlugich lodziach, dzieki ktorym moglismy zwiedzac - plynac. Lasy stalagmitow i stalaktytow zostaly uwydatnione dzieki kolorowym swiatlom, do tego chmary nietoperzy. A na deser zmrozony jogurt naturalny i chce sie zyc.

Ostatni dzien (20.04) to opoowiesc o niekonczacej sie drodze, wiec napisze tylko, ze czas mijal baaardzo powoli, ale w koncu dotarlismy do domu, do Ha Noi.

Mimo, ze uwielbiam podroze i po dwoch tygodniach juz mnie gdzies ciagnie to tak milo jest miec ten swoj mikrokosmos, miejsce gdzie mozna powracac.

A tak a propos. Jeszcze tylko 26 dni i bedziemy w Polandzie. Do zo, narta pa!

2 komentarze:

PO pisze...

Hmmm no właśnie i co dalej?

Przydałby się teraz, Bolg z Polski.... lub krótkie podsumowanie ostatnich dni na obczyźnie....

wika pe pisze...

dziekuje za motywacje:)