Mimo, ze juz siedzimy od pewnego czasu w Polandzie nadal wspomnienia ciagna nas do Wietnamu... niedokonczone historie domagaja sie kontynuacji.
Wracam, wiec z przyjemnoscia do konca maja, kiedy to wraz z Arturem i Bach (Piotrkiem) po raz ostatni odwiedzilismy gorskie szlaki w okolicy Sa Pa.
Plany mielismy ambitne - zrobic tyle wywiadow z przedstawicielami mniejszosci etnicznych ile sie tylko da, aby przygotowac jakies podstawy pod moja przyszla prace magisterska.
29 maja wieczorkiem po wyprobowaniu koreanskiego fastfooda "Loteria" bylismy gotowi na nocna jazde pociagiem. Wieczor przegadalismy, a rano obudzilismy sie juz w Lao Cai.
Polprzytomni zlapalismy busa do Sa Pa, a po drodze ja jak zwykle komentowalam widoki, zapachy, mijanych ludzi, Artur staral sie wczuc w atmosfere, chociaz chetniej zostalby w domu, a Bach porownywal gory w okolicach Da Lat z widokiem za oknem.
Droga minela nam szybko, a z wyborem hotelu nie mielismy problemu (chociaz opanowala go plaga zuczkow, a drzwi sie nie domykaly, pozostalismy lojalni:)
Z powodu kiepskiej pogody pierwszego dnia wybralismy sie tylko na bazarek oraz piesza wycieczke do Cat Cat (etnicznego skansenu), oddalonego o 2km od Sa Pa. To zadziwiajace jak w ciagu pol roku od naszej ostatniej wizyty zmienilo sie to miejsce! Postawiono nowe stragany z pamiatkami, kolo wodospadu pojawil sie grill, a na szlaku strasza wypchane strusie:))
Turysci wydaja sie jednak zadowoleni... z checia pozuja do zdjec z ubranymi w kolorowe stroje dziewczynami H'Mong... wszystko ma jednak swoja cene.
Wieczorem wybralismy w kocnu wycieczke do wiosek i pokrecilismy sie po Sa Pa, gdzie panowie mieli okazje wyprobowac miejscowe wysokoprocentowe winka - z suszonych jablek, wisni czy po prostu z ryzu. Jak latwo sie domyslic spalo sie nam dobrze, chociaz biednego Piotrka pol nocy przesladowaly zuczki (dzieki czemu dowiedzielismy sie jak przydatne moga byc w Wietnamie moskitiery).
Nastepnego ranka na szlaku okazalo sie, ze znajomosc wietnamskiego znacznie poszerza nasze postrzeganie Wietnamczykow, bowiem na wstepie wykupiony przez nas angielskojezyczny przewodnik oswiadczyl Piotrkowi, ze tak naprawde kiepsko zna ten jezyk. Oj bardzo byl zaskoczony, kiedy uswiadomilismy go, ze zrozumielismy jego szczera wypowiedz:))
Dalsza wspolpraca przebiegala jednak bardzo dobrze - wprosilismy sie do chat mniejszosci, a dzieki Piotrkowi moglismy nawet przeprowadzic wywiady z kobietami H'mong oraz wlascicielka domu, w ktorym nocowalismy (Dao). A propos gospodarzy - tym razem po kolacji (typowo wietnamskiej, a nie regionalnej, choc naprawde pysznej) rozkrecila sie impreza... Nasza gospodyni starala sie wszystkich rozpic, a przy okazji nauczyc podstaw polskiego. W tle przygrywala hiszpanska muzyka z odtwarzacza Czilijskiej wspoltowarzyszki podrozy, a atmosefere skutecznie podkrecil 5 litrowy baniak z bimbrem... wiecej nie bede zdradzac. hihi
Jako jedyna niepijaca zerwalam sie rankiem i zrobilam rundke po wiosce, dzieki czemu mialam okazje poprzygladac sie zyciu miejscowych. Dzieci rano karmia i wyprowadzaja bawoly na pola, mezczyni przy orce, kobiety plotkuja, a kaczki flirtuja w stawie. Ot i wszystko.
Gospodyni tez nie proznowala - widocznie alkohol szybko z niej wyparowal, bo od switu krzatala sie po podworku. Poniewaz nic nie mialam ciekawego do roboty to wprosilam sie do kuchni i razem przygotowalysmy nalesniki.... i to bez uzytku miksera! Okazuje sie bowiem, ze wszystko mozna zrobic za pomoca paleczek...
Och uwielbiam te poranki w wietnamskich gorach - sniadanie na swiezym powietrzu, herbata lipton i nalesniki z cytryna i miodem:))
A pozniej jeszcze spacer przez ciemny bambusowy las w otoczeniu tysiecy duzych pomaranczowych motyli, ktore pod koniec maja wlasnie w tych okolicach skladaja jaja i umieraja. Sciezka, ktora prowadzila nas do kolejnej wioski uslana byla strzepkami ich skrzydel... oczywiscie nie bylabym soba, gdybym nie wymyslila historii, ze ulubionym miejscem tego gatunku na zagniezdzenie potomstwa jest ludzkie cialo, takze wszyscy opedzali sie od nich skutecznie:)
Coz jeszcze? Odpoczelismy chwile nad wodospadem, przeszlismy przez kolyszacy sie most i zlapalismy busa do Sa Pa.
Wieczorem Bach namowil nas na przechadzke na "night market", gdzie posrod tandety udalo nam sie odnalezc kolejna maczete etniczna do kolekcji. Zawedrowalismy w koncu pod sam kosciol, gdzie akurat odbywaly sie tance mlodych dziewczyn H'Mong ku czci Matki Boskiej. Nie obylo sie bez skladania kadzidel, kwiatow, swieczek itp. w polaczeniu z prosta, aczkolwiek urocza choreografia w stylu bielanek podczas Bozego Ciala. Egzotyczne, a swojskie prawda?
Kiedy wreszcie skonczyla mi sie tasma w kamerze postanowilismy wrocic do hotelu. Piotrek chcial jeszcze tylko zajrzec na "targ milosci", gdzie podobno nadal mozna obejrzec zaloty miejscowej mlodziezy, ale niestety przyszla ulewa... i nikomu juz w glowie nie byly milostki, a jedynie cieple pataty i kukurydza ze stoiska ukrytego pod parasolem.
Ostatni dzien naszej gorskiej wyprawy uplynal nam na rozmowie z proboszczem, dla ktorego mniejszosci etniczne to temat rzeka. Szkoda, ze nie wszyscy tak chetnie odpowiadali na nasze pytania, ale moze dzieki temu bede miala okazje przyjechac do Sa Pa ponownie.
Ach... zapomnialabym. Okazalo sie, ze potwierdzila sie nasza hipoteza na temat Wietnamu - "zawsze latwiej dojechac niz wyjechac". Nie chcielismy placic agencji turystycznej prowizji za wykupienie biletu, bo wynosi ona okolo 1/3 jego ceny, wiec 15 minut przed otwarciem kas ustawilismy sie grzecznie w kolejce, gdzie oczywiscie jak zwykle odbywaly sie przepychanki. Gdy wybila 4 okienko sie otworzylo i na sekunde wyjrzala z niego kobieta, zeby oswiadczyc nam, ze biletow nie ma. Na szczescie rzucila kilka z ostatniej klasy i tak oto wyladowalismy na twardej drewnianej laweczce. Zeby nas dobic w pociagu przez cala noc panowala lodowata atmosfera - aircondition ustawione na zamrazanie ludzi.
Czy ktos oprocz nas sie zdziwil? Nieeee.... Po prostu wszystkie zaslonki z okien zostaly zerwane dla okrycia, a czesc osob urzadzila sobie na korytarzu sypialniany przedzial. Pol nocy smielismy sie z naszymi sasiadami z technik ukladania sie na malej drewnianej lawce, a ja zostalam nawet zaskoczona prezentem - rajstopami, ktore jak sie okazalo uratowaly mi zycie... no... a jak nie zycie, to przynajmniej udalo mi sie zachowac zdrowie po tej ekstremalnej nocy.
No i tak wlasnie moze wygladac podrozowanie w Wietnamie. Mam nadzieje, ze Ci ktorzy nie boja sie mocnych wrazen, zostali skutecznie zacheceni;)
czwartek, 24 lipca 2008
Subskrybuj:
Posty (Atom)